Piłkarskie dzieciństwo: Grzegorz Komor

– Pamiętam wywiad Zbigniewa Bońka, gdy jeszcze był prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej. Zapytany o to, dlaczego 40-50 lat temu Polacy grali tak dobrze w piłkę, odpowiedział, że jego pokolenie wracało ze szkoły, rzucało tornister, przez pięć godzin grało w piłkę pod blokiem, a jak chłopcy byli zmęczeni, to szli na treningi. Podpisuję się pod tym obiema rękami – mówi nam Grzegorz Komor, były zawodnik Motoru Lublin, który aktualnie pracuje z młodzieżą w BKS-ie Lublin. 

Piłkarskie dzieciństwo: Grzegorz Komor

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w Motorze Lublin?

– Tak, jestem wychowankiem Motoru. Tego starego, prawdziwego.

Pamięta pan, ile miał lat, gdy poszedł na pierwszy trening?

– W tamtych czasach najważniejszą rzeczą w naszym rozwoju było podwórko. Myślę, że miałem z 7 lat. Do naszej szkoły przyszedł trener z Motoru, że są organizowane zapisy. Pamiętam, że musieliśmy zrobić żonglerkę, jakieś inne ćwiczenia. Podbiłem piłkę… trzy razy i byłem przekonany, że się nie dostanę, ale z racji, że byłem szybki i w pozostałych grach radziłem sobie lepiej, dostałem się. Otrzymaliśmy za duże koszulki, korki. Cieszyliśmy się, jakbyśmy dostali najnowszy model, a tak naprawdę były to dość słabe buty (śmiech). Rano treningi w szkole, następnie boisko przy ul. Kresowej i tak się to wszystko zaczęło.

Co stanowiło dla was większą wartość szkoleniową? Mecze na podwórku czy treningi w klubie?

– Zdecydowanie podwórko. Tam się wychowywaliśmy. Grało się z młodszymi, grało się ze starszymi. To było bezcenne. Pamiętam wywiad Zbigniewa Bońka, jak jeszcze był prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej. Zapytany o to, dlaczego 40-50 lat temu Polacy grali tak dobrze w piłkę, odpowiedział, że jego pokolenie wracało ze szkoły, rzucało tornister, przez pięć godzin grało w piłkę pod blokiem, a jak chłopcy byli zmęczeni, to szli na treningi. Podpisuję się pod tym obiema rękami.

W piłce seniorskiej występował pan na pozycji defensora. W dzieciństwie było tak samo?

– Nie, jako dzieciak strzelałem sporo bramek. Nie grałem w ataku, ale byłem ofensywnym zawodnikiem, w trampkarzach czy juniorach występowałem w środku pola.

Czym wyróżniał się Grzegorz Komor na tle rówieśników?

– Charakterem. Mógłbym podać przykłady wielu kolegów z klubu, którzy byli zdolniejsi ode mnie, ale zabrakło im tego, co nie tylko w piłce nożnej, a w ogóle w sporcie jest najważniejsze, czyli charakteru.

Był pan pierwszym sportowcem w swojej rodzinie?

– Nie, mój tata grał w koszykówkę w Lubliniance Lublin, dzisiaj już nie ma tam sekcji koszykarskiej. Chodziłem na mecze, interesowałem się tym sportem. Pamiętam, że jak miałem 7-8 lat, znałem wszystkie drużyny i wszystkich zawodników z polskiej ligi. Potrafiłem w środku nocy powiedzieć, kto gra w Wybrzeżu Gdańsk, a kto w Resovii Rzeszów.

Nie ciągnęło pana, żeby uprawiać właśnie koszykówkę?

– Trochę mnie ciągnęło. Do tej pory gram amatorsko w koszykówkę, bo niestety biodra odmawiają mi posłuszeństwa i w piłkę nie mogę. Wartością naszych lat młodzieńczych było to, że byliśmy bardzo wszechstronni.

Dokładnie, jak ktoś się wyróżniał, to jeździł na zawody lekkoatletyczne, z piłki nożnej, pływania…

– We wszystko. Teraz tego nie ma. Pamiętam, jak byłem na stażu trenerskim w Osasunie Pampeluna, że tam też zmagają się z tym problemem. Dzieci w Hiszpanii też mają obecnie tysiące innych aktywności, więc w klubie doszli do wniosku, że chcą stworzyć… warunki podwórkowe w klubie. Wracając do wszechstronności, Jacek Bąk, z którym miałem przyjemność grać w Motorze, jako młody chłopak zastanawiał się, czy nie grać w koszykówkę, bo radził sobie fantastycznie, a przy okazji był mistrzem Lublina w jeździe na łyżwach.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Powiem szczerze, że teraz człowiek patrzy na to z innej perspektywy, natomiast wtedy liczył się tylko sport. Mój brat zapowiadał się na niezłego koszykarza, ale rodzice nie pozwalali mu chodzić na treningi, bo liczyła się tylko nauka. Mnie też pilnowali, ale jak miałem np. dodatkowe zajęcia z języka angielskiego, to udawałem, że na nie chodzę, a tak naprawdę kończyłem na boisku.

Jak występował pan w młodzieżowych zespołach Motoru, to braliście udział w różnych turniejach?

– Wtedy najważniejsza była liga. Byłem wyróżniającym się zawodnikiem, więc zazwyczaj grałem w starszych rocznikach.

Wspomniał pan kilkukrotnie o podwórkach, więc zapytam, czy miał pan w przeszłości bezpośrednią styczność z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Byłem kilka razy zapraszany na rozgrywki, ale nie było mi dane pojechać i zobaczyć, jak wygląda ten Turniej z bliska. Uważam, jednak, że jest to trafiona i potrzebna inicjatywa.

Chodził pan w dzieciństwie na mecze Motoru?

– Na wszystkie. Lublin był wówczas jednym z najlepszych ośrodków sportowych w kraju. Żużel, koszykarze, siatkarze, piłkarze ręczni, Motor grał na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, a w II lidze występowało po 4-5 klubów z naszego miasta. Poziom był bardzo wysoki. Interesowałem się wszystkim, co było związane ze sportem.

Kiedy uświadomił pan sobie, że chyba rzeczywiście jest już pełnoprawnym piłkarzem?

– Nie wiem, czy byłem piłkarzem. Byłem rzemieślnikiem dobrego rodzaju. Ciężko mi powiedzieć, czy był taki jeden moment. Pamiętam, że byliśmy kiedyś na Spartakiadzie Młodzieży we Wrocławiu i podszedł do mnie trener młodzieżowej reprezentacji Polski, że moje nazwisko znalazło się w jego notesie. Przez całe wakacje czekałem na powołanie i byłem tak zawiedziony, że nikt do mnie nie zadzwonił… Moja droga do Ekstraklasy było wyboista, pojawiały się chwile zwątpienia, bo nie zawsze wszystko szło po mojej myśli. Dwa razy byłem w pierwszej drużynie i dwa razy przesunięto mnie do drugiego zespołu. Myślę, że inni daliby sobie spokój, a ja próbowałem. Jak to w życiu bywa, pokazałem się z dobrej strony w meczu, w którym trzeba było się pokazać i on zadecydował o tym, że mogłem biegać po I-ligowych boiskach.

Może pan powiedzieć, że jest zadowolony ze swojej przygody z piłką?

– Myślę, że tak. Zagrałem niecałe 80 meczów w ówczesnej I lidze, strzeliłem jedną bramkę. Zawsze powtarzam swoim podopiecznym, żeby mieli marzenia i je realizowali. Często powtarzałem bratu, że będę grał w I lidze i reprezentacji Polski, a on się z tego śmiał. Połowę planu udało mi się zrealizować, pewnie można było osiągnąć trochę więcej, ale miałem takie predyspozycje, a nie inne. Nie oszukujmy się, wpływ na moją karierę mieli również trenerzy, którzy do 20. któregoś roku życia byli „trenerami” tylko z nazwy.

Już jako piłkarz myślał pan o tym, że zostanie trenerem?

– Waldek Fiuta, mój kolega z Motoru, prowadził grupę dzieciaków, a jak gdzieś wyjechał, przejąłem po nim obowiązki pierwszego trenera. Szybko złapałem bakcyla. Ile błędów wtedy popełniłem, to o matko i córko… Nikt mi nie pokazywał, co robiłem źle.

Jakich błędów?

– Podstawowy był taki, że powielałem treningi seniorskie w pracy z młodzieżą. To był czas, gdy można było pracować bez kursów, więc nie było też skąd czerpać wiedzy, ale najważniejsze, żeby zdawać sobie sprawę z tego, co robimy źle.

Obecnie pracuje pan z młodzieżą. Chciałby pan prowadzić seniorów czy praca w piłce młodzieżowej panu odpowiada?

– Pracowałem już z seniorami. Miewałem jako szkoleniowiec dobre momenty, miewałem też gorsze. Lubelszczyzna jest bardzo uboga, jeżeli chodzi o rynek pracy i trzeba szanować to, co się ma. Praca z młodzieżą jest bardzo wdzięczna, szczególnie ze świadomą, a akurat udaje mi się trafić na takie drużyny. To jest bardzo przyjemne, gdy widzisz, jak twój podopieczny stawia kolejne kroki w piłce, a ty mu w tym pomagasz.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. BKS Lublin/Facebook