W życiu trzeba mieć szczęście trafić na odpowiednią osobę, która nas poprowadzi. To szczęście miał Mateusz Żukowski, obrońca Lechii Gdańsk, który bez pomocy trenera Andrzeja Małeckiego, nie grałby w piłkę, a już na pewno nie na tym poziomie.

Pierwszy trener: Mateusz Żukowski

– Powiem szczerze, piłka nożna uratowała jego rodzinie życie – przyznaje Małecki. Żeby zrozumieć, jaki wpływ miał szkoleniowiec na 20-latka, trzeba wyjść poza boisko.

Żukowski miał szczęście poznać Małeckiego, ale równocześnie miał nieszczęście wychowywać się w trudnej rodzinie. – W ich domu nie było najciekawiej. Sytuacja była taka, że rodzice często się kłócili, ojciec był agresywny, a Mateusz był tego świadkiem. To wszystko pozostaje w psychice dziecka. Mówię o tym, bo Mateusz się z tym nie kryje. Jeśli na boisku spotykał się z agresją ze strony przeciwnika, od razu chciał się zrewanżować – wyjaśnia nam trener.

– Ojciec bił moją mamę. Mama jest po czterech operacjach. Nie lubię do tego wracać, mama często to robi i zaczyna płakać. Z tatą nie rozmawiam, ciężko nazwać go ojcem – mówił w audycji „Znajomi ze słyszenia” Żukowski.

Młody obrońca swoją przygodę z piłką rozpoczął w prywatnej szkółce Andrzeja Małeckiego w Lęborku. Chodził do klasy sportowej o profilu piłka nożna, więc od najmłodszych lat aktywności fizycznej raczej mu nie brakowało. – Na boisku radził sobie bardzo dobrze, ale trzeba było go pilnować w nauce. Zdarzało się też, że siadałem z nim do książek i się uczyłem – wspomina Małecki.

Czym wyróżniał się Mateusz Żukowski? Dlaczego był zdolniejszy od rówieśników? – Jestem doświadczonym trenerem, często szukam u zawodników predyspozycji wytrzymałościowo-szybkościowych. Mateusz jako dziecko może nie był zbyt wysoki, ale był bardzo silny fizycznie. Od razu było widać, że ma dobre uderzenie z prostego podbicia, nie miał „słabszej” nogi, a także był bardzo waleczny na boisku. Był nieustępliwy i twardy na murawie, natomiast poza nim nie było z nim kłopotów. Różni zawodnicy się trafiali, czasami ktoś coś odburknął pod nosem, a jemu nie zdarzyło się, żeby mi odpyskował czy coś. Od początku grał na obronie, ale to nie przeszkadzało mu w zostaniu… królem strzelców ligi. Większość bramek zdobywał po stałych fragmentach gry, dobrze grał głową. Pamiętam, że w Lęborku zorganizowano kiedyś „Dzień Dziecka” dla najmłodszych. Zawodnicy Pogoni brali udział w festynie dla dzieci, bodajże zorganizowano konkurs rzutów karnych, który wygrał. Piłkarze z pierwszego zespołu byli zaskoczeni, że młody chłopak ma tak mocne uderzenie – opowiada Andrzej Małecki.

Z racji, że chłopak był wyróżniającą się postacią swojego zespołu, jeździł na zgrupowania kadr województwa pomorskiego, a także wzbudzał zainteresowanie innych, zdecydowanie większych klubów niż Pogoń Lębork. Jakich? Chętne na sprowadzenie Mateusza były, chociażby… Lechia Gdańsk oraz Legia Warszawa. – Na nasze spotkania przyjeżdżali różni skauci. Mateusz pojechał na testy do Legii, wypadł bardzo pozytywnie, tylko że „Legioniści” ściągali wówczas zawodników z całej Polski. Wiedziałem, że jego mamy nie stać na to, żeby utrzymywać go w stolicy. Wziąłem go na rozmowę i powiedział mi, że w sumie było fajnie, ale nie czuł się najlepiej, bo nikogo nie znał. W Legii chcieli, żeby w lipcu zjawił się na pierwszym treningu, natomiast klub nie zadbał o kwestie pozasportowe, a Lechia cały czas dawała sygnały, że go chce. Osobiście zawiozłem go na testy do Gdańska, klub był na tak, on sam też czuł się lepiej, bo znał niektórych chłopaków i przede wszystkim – z Lęborka do Gdańska jest zdecydowanie bliżej niż do Warszawy – podkreśla Małecki.

Mateusz Żukowski jako nastolatek nie przeszedł do Legii, ponieważ ta niewystarczająco o niego zadbała. Trener Małecki wspomina, że klub był bardzo zdziwiony, że chłopak nie zjawił się na lipcowej zbiórce i wręcz „żądającym tonem” wymagał, że ma natychmiast przyjechać. Puentując, to nie mogło się udać i z perspektywy czasu wydaje się, że 20-latek podjął wówczas bardzo dobrą decyzję.

– Od razu ustaliliśmy z Lechią, że jeżeli mama Mateusza ma płacić za jego pobyt w Gdańsku, to ją po prostu na to nie stać, więc to klub musi wziąć na siebie cały ciężar utrzymania zawodnika, a przecież jak miał 14 lat, to nikt nie mógł mieć pewności, że na pewno zostanie w przyszłości piłkarzem – mówi nam trener z Lęborka.

Reprezentant Polski U-21 do „Dumy Pomorza” przeniósł się w 2015 roku, natomiast w pierwszej drużynie zadebiutował w grudniu (przeciwko Sandecji Nowy Sącz) dwa lata później. Lechia Gdańsk zadbała o to, żeby Mateusz mógł skupić się tylko na piłce nożnej i płaciła za jego utrzymanie, ale… to jeszcze nie oznaczało, że chłopak rozwiązał wszystkie swoje problemy. – Była taka sytuacja, że gdy mama Mateusza mieszkała w poprzednim mieszkaniu, to zalegała z czynszem. Mateusz był już wtedy w Lechii. Miasto wydało decyzję o jej eksmisji, zalegała ponad 30 tys. złotych. Zadzwoniłem do niego, wzięliśmy panią dyrektor i poszliśmy na spotkanie z burmistrzem. Mateusz zobowiązał się, że spłaci ten kredyt i to zrobił – tłumaczy Andrzej Małecki.

Często mówi się, że piłka nożna uratowała komuś życie. Zdarza się, że są to słowa kpiące, ale w tym przypadku absolutnie nie. Przez to, że Mateusz ma talent, uratował i poprawił nie tylko swój los, ale przede wszystkim – swoich bliskich.

Początkowo Żukowski miał jednak trudności z przebiciem się na stałe do pierwszego zespołu. Rzucano nim po różnych pozycjach, a jak już wchodził na boisko, to głównie na końcówki. – Mówiłem mu, żeby powiedział trenerowi, że łatwiej będzie mu grać na prawej stronie. Miałem na początku żal do trenera Stokowca, że wpuszczał go na boisko na ostatnie kilka minut, jeszcze jak drużyna przegrywała, to co on miał zrobić? W sezonie 2019/20 został wypożyczony na ogranie do I-ligowej Chojniczanki Chojnice, jednakże tam miał słabszy okres – wspomina jego pierwszy szkoleniowiec.

20-latek wywalczył sobie stałe miejsce w wyjściowej jedenastce Lechii Gdańsk dopiero w tej kampanii. W rundzie jesiennej grał całkiem nieźle, zdarzały mu się bardzo dobre spotkania jak to z Cracovią, gdy zdobył bramkę, natomiast przytrafiły mu się też dwa beznadziejne występy z rzędu (ze Stalą Mielec oraz Pogonią Szczecin), gdy otrzymał notę „1” od naszych kolegów z Weszło, co wbrew pozorom nie zdarza się zbyt często. – Gdy prowadziłem Mateusza, nie miał takich wahań. Jaki był inny problem? Często zbierał żółte kartki. Jak zaczął grać w Ekstraklasie, to też dzwoniłem do niego po niektórych meczach, że nic się nie dzieje, piłka wychodzi na aut, a on wjeżdża przeciwnikowi w nogi. Jest już w miarę dojrzałym piłkarzem, ale nadal trzeba z nim pracować. Zauważyłem u niego jedną rzecz. Jak otrzymał powołanie do młodzieżowej reprezentacji Polski, to podpatrywał zachowania zawodników z zagranicy, co… przekładało się później na błędy, bo też chciał grać na pamięć. Tym, co zrobił w jednym z meczów jesienią, to byłem załamany. To nie zawsze jest dobre, gdy chce się być mądrzejszym od wszystkich. Jeżeli Mateusz jest cały czas do dyspozycji trenera, to nie ma aż takich wahań formy – uważa Małecki.

– Myślę, że jest to bardzo perspektywiczny chłopak. Ma nadal pewne braki, ale jeżeli dobrze z nim będą pracować, to może być… Nie widziałem tak szybkiego i walecznego młodego chłopaka. Uważam, że brakuje mu jeszcze trochę ogrania oraz doświadczenia, ale i tak tę rundę miał dużo lepszą niż poprzednią. Czy mamy nadal kontakt? Tak, dzwonił do mnie jakieś 20 minut temu (śmiech). Moi synowie grali w piłkę na III-ligowym szczeblu, ale nie przebili się, wybrali naukę, skończyli studia na Politechnice Gdańskiej, z czego też jestem dumny. Mateusza też traktowałem jak swojego syna – kończy Andrzej Małecki, który dzisiaj oglądając spotkania gdańszczan, z dumą mu powiedzieć, że naprawdę pomógł temu chłopakowi.

BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix