Piłkarskie dzieciństwo: Mariusz Kuras

Urodził i wychował się w Częstochowie, swoją przygodę z piłką rozpoczynał w Rakowie, ale sercem bliżej mu do Pogoni Szczecin, której był piłkarzem, a później trenerem. Jak swoje początki z piłką wspomina Mariusz Kuras?

Piłkarskie dzieciństwo: Mariusz Kuras

Wszystko zaczęło się od Rakowa Częstochowa…

– Jestem wychowankiem Rakowa, moim pierwszym trenerem był Tadeusz Jasiński, potem szkolił mnie Zbigniew Dobosz.

W pana czasach gra na podwórku była ważniejsza od treningów w klubie?

– Zdecydowanie tak. Nie było internetu, komputerów. Na pewno więcej czasu spędzało się na podwórkach. Wracaliśmy do domu, odrabialiśmy szybko zadania i potem liczyła się tylko piłka. Wraz z innymi chłopakami z podwórka podjęliśmy decyzję, że zapiszemy się na treningi Rakowa. Mieszkaliśmy niedaleko od stadionu, poszliśmy całą drużyną i tak zostaliśmy. Część chłopców grała tam bardzo długo, natomiast sukcesywnie ta grupa się wykruszała i zostali tylko nieliczni.

Jak było z jakością boisk?

– Powiem panu, że głównie trenowaliśmy na boiskach szutrowych, czyli trochę żwiru, trochę wszystkiego. Nie było orlików, obiektów ze sztuczną nawierzchnią. Mogliśmy tylko marzyć, żeby zagrać na trawiastym boisku, bo tam trenował i grał tylko pierwszy zespół.

Trenerom zależało na tym, żeby wyszkolić przyszłych piłkarzy? Przykładali się do swoich obowiązków?

– Był pomysł na szkolenie. Nie mogę narzekać, bo z trenerem Doboszem zagraliśmy o mistrzostwo Polski juniorów. Treningi były naprawdę urozmaicone i fajne. Później prowadził pierwszą drużynę, był nawet taki okres, gdy miał przyjemność być szkoleniowcem Olimpii Poznań. Był kiedyś taki klub w Wielkopolsce, który występował w pierwszej lidze. Trenerów w Rakowie Częstochowa wspominam bardzo miło. Tak się składa, ze smutkiem to powiem, że jeden i drugi nie żyją. Przez długi czas, gdy tylko było to możliwe, utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, widywaliśmy się czy dzwoniliśmy do siebie przez telefon. Uważam, że wykonali bardzo dobrą robotę dla klubu. Zresztą, spod skrzydeł trenera Dobosza wyszli m.in. Jurek Brzęczek, Kuba Błaszczykowski, Jacek Magiera czy Jacek Mróz, czyli kilku naprawdę dobrych piłkarzy.

Jego wskazałby pan jako trenera, któremu zawdzięcza pan najwięcej?

– Myślę, że nie mógłbym wskazać tylko jednej osoby. Na mojej drodze było wielu świetnych fachowców i nie chciałbym nikogo pominąć. Eugeniusz Ksol dał mi zadebiutować w Ekstraklasie w meczu z ŁKS-em Łódź i na pewno bardzo miło go wspominam. Byli też: Leszek Jezierski, Romuald Szukiełowicz, Jan Jucha, Orest Lenczyk, Leszek Ćmikiewicz, Janusz Wójcik – wielu wspaniałych trenerów z ciekawym warsztatem. Miałem szczęście, że grałem w klubie, który miał możliwość zatrudniać takie osoby.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie?

– O dziwo, grając w Rakowie Częstochowa, występowałem na pozycji napastnika. Strzelałem dosyć dużo bramek. Cechowałem się tym, że byłem systematyczny, nigdy nie opuszczałem zajęć. Wyróżniałem się, ale w naszej drużynie było wielu lepszych technicznie czy szybszych chłopców, którzy z jakiegoś powodu w wieku 16 czy 17 lat przestawali grać w piłkę. A ja to kontynuowałem. Dzięki szczęściu, że ktoś mnie wypatrzył, trafiłem do Pogoni Szczecin.

Uważa pan, że problemem tamtych czasów było to, że zbyt wielu zdolnych nastolatków rezygnowało z marzeń o zostaniu profesjonalnymi piłkarzami?

– Myślę, że ten problem w tej chwili też istnieje. Mam obecnie przyjemność pracy z chłopakami z rocznika 2003 i niektórzy, którzy fajnie grają, poznają dziewczyny, inne życie i ciężko ich zagonić do treningów. Mają talent, ale wybierają inną drogę. W tej chwili kilku z nich już nie gra w piłkę, ale są też tacy, którzy są podobni do mnie, którzy zaciskają zęby, są na wszystkich zajęciach i chcą kiedyś związać się z tym sportem. Na pewno młodych talentów w polskiej piłce nie brakuje.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie? 

– Trudne pytanie. Przewijało się kilku piłkarzy – Marco Van Basten, Ruud Gullit, Christo Stoiczkow czy Romario. Ale powiem szczerze, że nie było zbyt wiele meczów puszczanych w telewizji, więc to, co było, to człowiek oglądał.

Mecze to jedno, ale nie w każdym polskim domu stał telewizor. 

– Dokładnie. Telewizja była czarno-biała. Nawet pamiętam mecz, gdzie Polska mierzyła się z Anglią. Nie wiem, w jakich grali strojach, ale w telewizji wyglądało to tak, że mieli takie same koszulki jak Polacy. Trudno było określić, kto jest przy piłce – tak zapamiętałem to spotkanie.

Był to słynny mecz z bohaterskimi wyczynami Jana Tomaszewskiego?

– Nie, to było akurat starcie w Chorzowie, gdy Lubański doznał kontuzji.

To spotkanie oglądał pan w telewizji, ale od małego chodził pan na stadion Rakowa?

– Tak. Poza piłką nożną innych uciech, że tak powiem – nie było. Jak wszystkie dzieci bawiliśmy się na placu zabaw, wokół naszego bloku był taki ogród, w którym były symetrycznie posadzone drzewa. Mieliśmy tam nasz własny stadion. Spędzaliśmy tam bardzo dużo czasu do momentu, gdy rodzice wołali z okna. To były bardzo miłe, fajne czasy.

Ktoś pana zaraził pasją do sportu czy jakoś… samo wyszło?

– Jako dzieciak dostałem piłkarzyki na sprężynie. Pan jest młodym człowiekiem, więc nie wiem, czy wie pan, o co mi chodzi…

Wiem, u moich dziadków takie stały. 

– O, były żółto-czerwone i grało się metalową piłeczką. Bawiłem się tymi piłkarzykami, wycinałem z ostatnich stron gazet zdjęcia drużyn czy zawodników. Z tych karteczek mogliśmy się dowiedzieć różnych wiadomości o tych piłkarzach. Miałem przyjemność być piłkarzem i to jest piękne, bo piłka nie uczy tylko samej gry.

Jak wyglądał Raków na tle innych drużyn? Rywalizacja na Śląsku była dosyć duża. 

– Rywalizacja była duża, ale my w tej naszej częstochowskiej grupie zazwyczaj wygrywaliśmy. Mieliśmy dosyć silny rocznik, ale w konfrontacji z zespołami z Katowic czy Zabrza raczej przegrywaliśmy.

Poza rozgrywkami ligowymi braliście udział w turniejach krajowych?

– Niestety nie. Wtedy takich turniejów było bardzo mało, sam pamiętam, że grałem tylko w turnieju o mistrzostwo Polski, ale wtedy byłem już dużym chłopakiem. Nie przypominam sobie, żebyśmy jako dzieci brali udział w różnych zawodach. Czasami mówię o tym swoim podopiecznym, że mają coś, czego ludzie w moim wieku nie doświadczyli.

Dzisiaj jest pan trenerem młodzieży. Zdarzyło się panu wziąć udział w Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Powiem szczerze, że nie. Jeżdżę z dzieciakami po różnych turniejach, ale nie braliśmy nigdy udziału w tym Turnieju. Zawsze wychodziłem z założenia, że w tych turniejach powinni grać chłopcy, którzy nie są zrzeszeni w żadnych klubach. Uważam, że tego typu inicjatyw brakowało w moich czasach.

Jak pan trafił do Pogoni Szczecin?

– Były różne konsultacje. OZPN Katowice takowe organizował, z tych konsultacji wybierano chłopców, którzy byli powoływani do kadry U-14 czy U-15 i m.in. na takim zgrupowaniu był Marek Śledzianowski, ówczesny trener rezerw Pogoni. Wpadłem mu w oko, zaprosili mnie na testy do Szczecina, przyjechałem i zagrałem mecz z Energie Cottbus. Po spotkaniu podszedł do mnie trener i powiedział, że spotkamy się w styczniu – dotrzymał słowa, przyjechał prezes, załatwili wszystkie formalności związane z moją grą w Pogoni. I tak już zostałem…

Myślał pan o tym, czym by się pan zajął, gdyby nie piłka nożna?

– Nie miałem planu awaryjnego. To był już taki okres, że ocierałem się o grę w pierwszym zespole Rakowa Częstochowa. Postanowiłem sobie, że chciałbym zostać piłkarzem. Będąc 17-latkiem wyjechałem do Szczecina, gdzie nie miałem żadnej rodziny. Na początku nie było łatwo. Byłem zdeterminowany i się udało. Trafiłem na trenera Ksola, asystentem był pan Frączak, który też bardzo dużo pomagał młodym chłopakom. W szatni było wielu wspaniałych zawodników. Właściwie, wchodząc i wychodząc z niej, mówiło się tylko „dzień dobry” i „do widzenia” – większość piłkarzy była dużo starsza. Przebieraliśmy się w tej samej szatni, ale w tamtym czasie Marek Leśniak, Andrzej Miązek, Kaziu Sokołowski czy ja nie zabieraliśmy za dużo głosu. Powiem panu, że właściwie do 26. roku życia byłem najmłodszym chłopakiem w drużynie i mając rozegranych około 150 meczów w Ekstraklasie, dalej nosiłem sprzęt, bo wszyscy byli starsi. Pomału się wykruszamy, gdzieś tam tworzymy ekipę w niebie, ale to były dla nas fajne czasy. Myślę, że dla Pogoni również, bo kibice spotykani na ulicach byli w stanie wymienić ówczesną jedenastkę, co dzisiaj nie byłoby takie oczywiste.

Nie każdy poradziłby sobie z wypowiedzeniem „Konstandinos Triandafilopulos”. 

– Na 100% mieliby ciężko.

Jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Nigdy nie byłem wielkim piłkarzem i nie miałem takiego mniemania o sobie. Patrząc na moje umiejętności, mogę śmiało powiedzieć, że wyciągnąłem maxa ze swojej kariery. Rozegrałem 301 meczów w Ekstraklasie, dla Pogoni zagrałem łącznie prawie 500 razy. To był super okres w moim życiu. Dzięki piłce poznałem wielu wspaniałych ludzi, mogłem zwiedzić kawałek świata. Grałem z naprawdę wspaniałymi piłkarzami. Byłem chłopakiem, który pracował na innych, występowałem na pozycji defensywnego pomocnika. Miałem zdrowie do biegania, omijały mnie kontuzje, tak naprawdę na 34 spotkania w rundzie, w dwóch pauzowałem za kartki, a resztę grałem od początku do końca. Kibice mnie doceniali, trenerzy mnie doceniali, bo oddawałem serducho na boisku. Jestem zadowolony ze swojej kariery.

Sercem bliżej panu do Rakowa czy do Pogoni?

– Niewiele osób łączy mnie z Rakowem, wszyscy myślą, że jestem ze Szczecina, bo przyjechałem tu jako młody chłopiec. Sercem jestem z Pogonią, tutaj się narodziłem jako piłkarz, jako trener. Do Rakowa podchodzę z sentymentem, staram się teraz oglądać ich mecze w Ekstraklasie, bo moja rodzina mocno im kibicuje. Raków też jest częścią mnie, ale w Pogoni spędziłem całe swoje życie i nadal mieszkam w Szczecinie, co jest istotne i ważne.

Zdecydował się pan zostać w Szczecinie i zostać przy piłce. 

– Już jako piłkarz o tym myślałem. Skończyłem karierę i praktycznie z automatu zostałem asystentem trenera. Niektórzy moi koledzy kończyli granie, nie mając papierów trenerskich, a ja wtedy robiłem studia, żeby mieć podwaliny pod ten kierunek. To mi się udało. Jest różnica w byciu piłkarzem, a po karierze trafić między ludzi, którzy chodzą codziennie do pracy na osiem godzin. Nie mówię, że praca piłkarza jest lekka, bo jest ciężka, natomiast jest to inne życie. Wielu zawodników miało z tym problem, ma z tym problem i pewnie będzie miało z tym problem.

Wspomniał pan, że pracuje z rocznikiem 2003, ale prowadzi pan też inne grupy treningowe?

– W Jezioraku Szczecin prowadzę rocznik 2003, koordynuję starsze grupy wiekowe oraz szkolę dzieciaki z roczników 2012 i 2015. W tych najmłodszych zespołach trening kosztuje najwięcej, bo trzeba im to wszystko ciekawie przekazać, czasami się powygłupiać.

Gdzie piłkarz, który rozegrał 300 meczów w Ekstraklasie, będzie się wygłupiał na treningu 5-latków, bez przesady…

– Naprawdę jest sympatycznie (śmiech). Dzieciaki są wspaniałe i wśród nich też już są perełki. Nawet u 5-latka można dostrzec, że dobrze biega czy lepiej od rówieśników operuje piłką. Mówiliśmy o tym wcześniej, że gdzieś po drodze dzieciaki się wykruszają, czekają na nich różne pokusy, ale jeśli chcesz zostać piłkarzem, musisz coś poświęcić – nie da się inaczej.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix