Piłkarskie dzieciństwo: Damian Zbozień

Damian Zbozień nie mógł uwierzyć, że chłopakiem z niewielkiego miasteczka zainteresowała się Legia Warszawa. Do stolicy pojechał głównie… po bluzę. Nigdy nie był wirtuozem piłki nożnej, ale dzięki ciężkiej pracy od lat gra na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju. Jak obrońca Wisły Płock wspomina swoje początki?

Piłkarskie dzieciństwo: Damian Zbozień

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w Zyndramie Łącko?

– Tak, mieszkałem oraz wychowałem się w Łącku i tam też zacząłem grać w piłkę. Byłem w trampkarzach, gdy poszedłem na pierwsze zajęcia. Stamtąd trafiłem do Sandecji Nowy Sącz.

Jak to się stało?

– Rozgrywaliśmy towarzyski mecz z Dunajcem Nowy Sącz. Pamiętam, że rozegrałem dobre spotkanie, strzeliłem chyba dwa gole i trener Dunajca zaprosił mnie do kadry regionu. Braliśmy udział w różnych turniejach i po kilku pozytywnych występach, dostałem się do Sandecji.

Ma pan dwóch starszych braci. To z nimi w dzieciństwie grał pan w piłkę?

– Zdecydowanie częściej grałem z kolegami. Bracia są raczej intelektualistami. Ten rok starszy jeszcze czasem grywał z nami, ale to my musieliśmy go do tego zachęcać, a najstarszy brat wolał koszykówkę i nie ciągnęło go do piłki.

Futbol jest pana pracą, a skąd pasja do muzyki?

– Myślę, że wszystko to przez region, w którym się urodziłem. Od dziecka lubiłem muzykę góralską i regionalną. Mój dziadek był bardzo uzdolniony – był muzykiem pełną gębą. Chyba zostało mi  to we krwi. Za czasów szkoły podstawowej chodziłem do zespołu regionalnego, a potem gdzieś łapałem dryg do instrumentów.

Cały czas słucha pan muzyki regionalnej?

– Wtedy była muzyka regionalna, teraz to już wszystko i bardziej hobbistycznie. Nie mieszkam już w górach, ale nie ukrywam, że bardzo lubię taką muzykę, chociaż moja żona osobiście nie przepada.

Śpiewa pan również?

– Częściej pod prysznicem, dla siebie. Ale śpiewałem z chłopakami, gdy występowaliśmy w zespole.

Wróćmy do piłki. Rozumiem, że w dzieciństwie nie występował pan na pozycji prawego obrońcy?

– Nie. Tak, jak każdy, zaczynałem z przodu. Jeżeli jesteś wyróżniającym się zawodnikiem swojego zespołu, to chcesz strzelać gole. W dzieciństwie grałem z przodu, a później regularnie mnie cofano. W Sandecji Nowy Sącz zrobili ze mnie „dziesiątkę’ i próbowali wystawiać też na skrzydle, ale w środku czułem się lepiej. Miałem taki okres, gdy trafiłem do młodego zespołu Legii Warszawa, gdy bardzo urosłem. Zawsze byłem niski, co zmieniło się dopiero w liceum. Tam grałem na pozycji środkowego pomocnika. Wygrywałem dużo główek, sporo biegałem i ciężko pracowałem. Pojawiła się przede mną okazja, bo w pierwszym zespole „Legionistów” zrobiło się miejsce na stoperze i próbowali mnie jakoś tak przemianować na środkowego obrońcę, bo to była szansa na wprowadzenie mnie do seniorskiej piłki. Prawym obrońcą stałem się trochę przypadkowo. Do Piasta Gliwice trafiłem jako środkowy obrońca, chyba Mateusz Matras pauzował za kartki, był wakat na tej pozycji i trener Brosz chciał, żebym został bocznym defensorem. Nie ukrywam, że taka opcja mi się spodobała.

Czym pan wyróżniał się na boisku w Łącku?

– Na wsi się wyróżniałem, miałem predyspozycje do gry w piłkę. Moją największą przeszkodą był wzrost. Im wyżej się trafiało, tym było ciężej. Już w Sandecji mieliliśmy selekcję, więc na pewno nie wyróżniałem się tyle, ale dalej było dobrze. Przejście do Legii pokazało mi, że już praktycznie w żadnym aspekcie gry nie jestem najlepszy i dla nich – jestem średniakiem. Trzeba było mocno pracować, żeby się przebić.

To też wpływa na zawodnika, jeżeli widzi, że teraz trzeba się będzie trochę bardziej postarać. 

– Zdecydowanie. Pochodzę z małej wsi, do końca nie wierzyłem…

Jednak nazwa „Legia Warszawa” robi wrażenie. 

– Tak. Nie wierzyłem w fakt, że Legia zaprosiła nas na testy i nawet, gdy byłem już w Warszawie, nie wierzyłem w to, że się dostanę. Traktowałem to bardziej jako przygodę. Pamiętam trenera, który załatwiał mi testy i zapytałem, czy jak będę wracał do domu, to dostanę na pamiątkę bluzę treningową. Odpowiedział, żebym dobrze się zaprezentował, to takie bluzy będę nosił codziennie. Tam już się nie wyróżniałem, tylko musiałem ostro zasuwać, żeby wywalczyć miejsce w wyjściowym składzie.

Na kim pan się wzorował w dzieciństwie?

– Od małego kochałem grać w piłkę, ale nie byłem jej wielki fanem, bo miałem też inne pasje. Kibicowałem różnym zespołom, ale nie tak fanatycznie, jak teraz. Na pewno wtedy byłem fanem Manchesteru United z Davidem Beckhamem i spółką. Bardzo lubiłem ich oglądać. Jeżeli miałbym wybrać jednego zawodnika, to od zawsze imponował mi Carles Puyol. Nie wyróżniał się pod względem piłkarskim, ale zawsze dawał z siebie wszystko na boisku.

Przeczytałem w jednym z wywiadów z panem informację, że w latach młodzieńczych często łamał pan dziewczęce serca…

– Widzę, że grzebiemy głęboko. Dziś jestem szczęśliwym mężem i ojcem. Nie szukam już wrażeń (śmiech).

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Może teraz się to trochę zmienia, ale marzenia ludzi z małych miejscowości nie są zbyt wygórowane. Pamiętam, że śmiałem się kiedyś z ciotką na grillu, że będę milionerem i kupię jej samochód. Było to bardziej w formie żartu. Wtedy moim prawdziwym marzeniem było przebić się w Sandecji Nowy Sącz. Grali wówczas na trzecim poziomie rozgrywkowym. Codziennie patrzyłem na zawodników pierwszego zespołu i to był mój cel, by się tam przebić. Teraz, gdy nad tym myślę, to nie były to zbyt wygórowane marzenia. Moja droga nie była tak oczywista, jak wszystkich. Będąc w pierwszej klasie liceum zastanawiałem się, w którą stronę to pójdzie. Wiedziałem, że jeżeli teraz nie postawię na piłkę, to pójdę na studia i potem będę grał tylko hobbystycznie. Miałem szczęście, że dostałem zaproszenie na testy w Legii.

Braliście udział w tamtym czasie w różnych turniejach młodzieżowych?

– Często graliśmy w różnych turniejach regionalnych, ale taka jedna impreza, która zapadła mi w pamięć, to był turniej Nike Cup. W eliminacjach zmierzyliśmy z mocnymi drużynami, bo były wśród rywali Cracovia, Wisła czy Hutnik. A to my zagwarantowaliśmy sobie udział w dalszej fazie. Bazowaliśmy na umiejętnościach Maćka Korzyma. Wisła Kraków była od nas zdecydowanie lepsza, ale Maciek i tak wyróżniał się na ich tle. Z tego, co kojarzę, to ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce i wracaliśmy do domu z jakimiś nagrodami.

Pochodzi pan z niewielkiej miejscowości i miał trochę szczęścia, że zauważyły pana Sandecja z Legią. Od lat gra pan na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Polsce. Nie każdemu to się jednak udaje. Uważa pan, że takie turnieje, jak „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, są szansą dla chłopców oraz dziewczynek z mniejszych miast i wiosek?

– Nie miałem bezpośredniej styczności z tym Turniejem, graliśmy jedynie przeciwko chłopakom z Tymbarku. Myślę, że jest to bardzo potrzebna inicjatywa. Skauting kiedyś praktycznie nie istniał. Nie ukrywam, że trzeba mieć trochę szczęścia i ja je miałem. Trener Kapuściński pochodzi z Gorlic, jego tata obserwuje cały region nowosądecki, wysyła zawodników na testy i akurat zauważył mnie na jednym ze spotkań. Gdyby to się nie wydarzyło, prawdopodobnie nie grałbym dzisiaj w piłkę. Szczęście to jedno, a druga sprawa, jak dany zawodnik je wykorzysta. Dzisiaj nie trzeba wiele, wystarczy jeden skaut, który pojawi się na rozgrywkach i od razu wybierze sobie kilku najzdolniejszych dzieciaków, przed którymi otwiera się szansa.

Któremu trenerowi zawdzięcza pan najwięcej?

– Kilku trenerom, nie mogę wymienić jednego. Trener Kapuściński mnie wyłowił, na pewno dużo zawdzięczam też trenerowi Jackowi Magierze. Przypilnował mnie, żebym nie odleciał. Do dzisiaj mamy bardzo dobry kontakt. Jest osobą, która przewija się przez całą moją karierę. Od każdego szkoleniowca się dużo nauczyłem. Do Młodej Legii szedłem jako zawodnik trenujący rekreacyjnie, dwa razy w tygodniu. Tam zajęcia były codziennie.

W Sandecji trenowaliście dwa razy w tygodniu?!

– 2-3 razy w tygodniu.

Tylko?

– Oczywiście, że tak. Wracałem ze szkoły i jeździłem dwa czy trzy razy w tygodniu do Nowego Sącza, bo musiałem dojeżdżać 30 kilometrów w jedną stronę. W Legii mieliśmy zajęcia każdego dnia, do tego dietetyk, więc zderzenie było dosyć duże. Były także zajęcia z taktyki z trenerami Strejlauem i Banasikiem, od których też wiele się nauczyłem.

Przed panem jeszcze kilka lat gry w piłkę. Jest pan zadowolony ze swoich dotychczasowych dokonań?

– Zawsze chciałoby się więcej. Natomiast jestem bardzo pozytywnie nastawionym do życia człowiekiem, niczego nie żałuję. Cieszę z tego, co mam, że jestem zdrowy, że robię to, co lubię, że mogłem zabezpieczyć swoją przyszłość. Trener Magiera mówi, że piłkarze po zawieszeniu butów na kołek, nie mają mówić, że ich kariera szybko zleciała, tylko że była to fajna przygoda. Tak staram się do tego podchodzić. Większość powie, że wycisnąłem swoją przygodę z piłką, jak cytrynę. Nie jestem wirtuozem, ale ciężko pracuję na swój sukces. Chciałbym grać w piłkę, jak najdłużej, ale nie jestem w stanie przewidzieć, co będzie w przyszłości.

Jakie ma pan cele na ten sezon?

– Zaliczyć jak najwięcej dobrych występów. Chciałbym, żebym po słabym poprzednim sezonie rozegrał teraz dużo lepszy. Piękny okres za mną, chociaż fatalnie go skończyliśmy – trzymam za Arkę kciuki, dobrze chłopaki zaczęli i wierzę w to, że zobaczymy ich za chwilę znów w Ekstraklasie. Nie stawiam sobie wygórowanych celów. Chcę grać regularnie, być zdrowy i wierzę, że wtedy moja dyspozycja będzie korzystna. Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix