Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Baszczyński

Czy szóste mistrzostwo kraju smakuje tak samo, jak pierwsze? My nie mamy pojęcia, więc zapytaliśmy o to Marcina Baszczyńskiego. Jak były piłkarz wspomina swoje piłkarskie początki? Dlaczego na starcie był bramkarzem? Co poradziłby młodym zawodnikom?

Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Baszczyński

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w Pogoni Nowy Bytom?

– Dokładnie. Bardzo chciałem grać w piłkę, codziennie wychodziłem pokopać na podwórko. Brałem ze sobą rękawice bramkarskie oraz futbolówkę i… w drogę. Koledzy namówili mnie, żebyśmy spróbowali profesjonalnych treningów piłkarskich i w wieku 10 lat poszedłem na pierwsze zajęcia. Miałem dosyć blisko do klubu, bo mogłem chodzić pieszo.

Trenował pan również inne dyscypliny sportowe?

– Przez dwa lub trzy miesiące chodziłem na karate i wtedy zawiesiłem grę w piłkę nożną.

Jak wyglądały treningi w Pogoni?

– Przypomniała mi się teraz sytuacja z trenerem, który był pod dużym wpływem procentów i podczas całego treningu zagwizdał dwa razy – na rozpoczęcie i koniec gierki (śmiech).

Ale to nie była „codzienna” sytuacja?

– Nie, mówię o jednym treningu. Różnie to na początku wyglądało, zajęcia nie były na zbyt wysokim poziomie. Dopiero później, gdy trafiliśmy na lepszego szkoleniowca, który robił to wszystko z pasji, bo o pieniądzach nie było wtedy mowy, jakość zajęć się podniosła.

Wspomniał pan o rękawicach bramkarskich, ale Marcin Baszczyński nie był znany z tego, że stał między słupkami. W jakim wieku został pan obrońcą?

– Kiedyś było tak, że szukałem swojej pozycji na boisku. Bywało, że stawałem między słupkami i w następnym meczu… grałem w ataku, zdobyłem bramkę i tak już na jakiś czas zostało. Defensorem stałem się dopiero w Ruchu. Do Chorzowa trafiłem po tym, jak strzeliłem im w sparingu dwa gole.

Między Pogonią a Ruchem była duża przepaść?

– Oczywiście, że tak. Chociaż mieliśmy w Pogoni później dobrego trenera, który starał się prowadzić zajęcia tak, jak należy, to cała organizacja, podejście, intensywność treningu – w Ruchu była zupełnie inne.

Na kim się pan wzorował?

– Podpatrywałem Marco van Bastena czy Jürgena Klinsmanna – ta dwójka najbardziej zapadła mi w pamięć.

Marzył pan o tym, żeby być jak oni?

– Spełniałem swoje marzenia po kolei. Najpierw moim celem było dostanie się do pierwszej drużyny Ruchu Chorzów, potem w niej zadebiutować, następnie myślałem o reprezentacji i transferze za granicę.

Futbol futbolem, ale szkoła była dla pana ważna?

– Tak, tata powiedział mi, że dopóki dobrze się uczę, mogę trenować w klubie i tak też było.

Braliście wtedy udział w różnych turniejach młodzieżowych czy to jeszcze za wcześnie na takie inicjatywy?

– Owszem, w Ruchu braliśmy już udział w różnych turniejach, ale raczej regionalnych. Kojarzę nawet, że na jednym dostałem statuetkę dla najlepszego piłkarza.

Zdarzało wam się wyjeżdżać za granicę?

– Nie.

Powiedział pan, że z Ruchem Chorzów braliście udział w różnych zawodach, ale z Pogonią Nowy Bytom nie było takich możliwości. Uważa pan, że kiedyś brakowało inicjatyw jak Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, w którym mogą pokazać się dzieci również z mniejszych ośrodków i miejscowości?

– Słyszałem o tej inicjatywie, uważam, że jest potrzebna, ale z braku czasu – nie miałem nigdy okazji osobiście oglądać rozgrywek tego Turnieju. Coś w tym jest, że dużo dzieciaków kiedyś nie miało szans na zaprezentowanie swoich umiejętności. Zupełnie inaczej niż dzisiaj. Obecnie możliwości są zupełnie inne.

Był pan wyróżniającym się zawodnikiem w drużynach młodzieżowych czy byli gracze z większymi papierami na granie?

– Pamiętam, że w juniorach było nas trzech-czterech, jeżeli chodzi o tych, którzy mogli zaistnieć. Byłem w tym gronie, ale nie powiedziałbym, że trenerzy jakoś szczególnie wskazywali na mnie palcami i wróżyli wielką karierę. Charakterem, ambicją, podejściem do pracy – w ciągu dwóch lat przerosłem ich i konsekwentnie walczyłem o swoje.

Największy wpływ na zawodnika ma trener. Miał pan jednego szkoleniowca, któremu najwięcej pan zawdzięcza?

– Nie chciałbym kogoś pominąć. Mówiło się, że trener Wyrobek był moim drugim ojcem, boiskowym. Trener Gocławski ściągnął mnie do juniorów Ruchu, gdzie mogłem się rozwijać. Byli też Lorenc, Lenczyk, Kasperczak, Janas – o nich mogę wspomnieć.

Myślał pan o tym, żeby mieć awaryjną opcję na życie?

– Powiem uczciwie, że nie myślałem o tym. Skończyłem technikum elektryczne, ale w tym zawodzie pewnie byłoby mi ciężko.

Pamięta pan swoje początki w piłce seniorskiej?

– Tak. Założyłem kiedyś siatkę Darkowi Fornalakowi – trochę przypadkiem, trochę celowo. Gonił mnie przez pół boiska. Pamiętam, że nosiłem siatki na plecach, wieszałem, ściągałem.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Będzie fajnie, jeżeli któryś z młodych piłkarzy to przeczyta, bo mój pierwszy 5-letni kontrakt gwarantował mi… 500 złotych stypendium. Więcej zarobiłem na premiach, bo w pierwszym roku w Ruchu awansowaliśmy do najwyższej ligi i wygraliśmy Puchar Polski. To były pierwsze większe zarobione pieniądze. Kupiłem za nie samochód.

Łącznie triumfował pan w Pucharze Polski trzykrotnie, do tego zdobył pan z Wisłą sześć tytułów mistrzowskich. Każde następne trofeum smakowało tak samo?

– Miałem dużo szczęśliwych momentów w mojej przygodzie z piłką. Ciężko byłoby mi wybrać jedną, tę najszczęśliwszą chwilę. Kolejne mistrzostwa smakowały tak samo, tym bardziej że człowiek zastanawiał się z czasem, ile mu jeszcze tej gry na najwyższym poziomie pozostało.

Dzisiaj nadal jest pan związany z piłką.

– Tak, działam trochę w deweloperce, interesie samochodowym i jestem ekspertem w Canal+.

Jakie dałby pan rady młodym zawodnikom?

– Piłka nożna wygląda obecnie troszkę inaczej. Przed młodymi zawodnikami pojawia się więcej szans. Osiągnąć coś można tylko poprzez wytrwałość w dążeniu do celu i sumienne trenowanie. Myślę, że dzisiaj trzeba młodych uświadamiać, żeby byli odporni na krytykę, nie żyli tylko portalami społecznościowymi, unikali zbędnych dyskusji w internecie. Czyli praca, praca, praca i… jeszcze raz praca.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix