„We Włoszech przeżyłem szkołę życia”. Piotr Zalewski o przygodzie w Italii

Piotr Zalewski jest wychowankiem Widzewa Łódź. Gdy miał 14 lat, był regularnie powoływany do reprezentacji Polski U-15. Na testy zapraszały go Sunderland czy Brighton, do którego trafił w 2017 roku. Kontuzje go jednak nie omijały, borykał się z problemami zdrowotnymi, co z pewnością spowolniło jego rozwój. Dlaczego ma dosyć piłki nożnej? Czym chce się zająć w przyszłości? Do jakich sytuacji dochodziło z jego udziałem? Zapraszamy na obszerną rozmowę z 19-letnim bramkarzem, poznajcie jego historię.

„We Włoszech przeżyłem szkołę życia”. Piotr Zalewski o przygodzie w Italii

Zanim przejdziemy do piłki nożnej – zauważyłem, że rozpocząłeś studia na Wydziale Prawa i Administracji na Uniwersytecie Łódzkim. Skąd taki ruch?

– To był mój plan B, który teraz wdrożyłem w życie. Alternatywa zrodziła mi się w głowie już pięć lat temu. Chciałem mieć jakiś plan awaryjny na wypadek, gdyby mi nie wyszło w piłce nożnej. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Wiem, jakie są realia. Już po pierwszym roku mogę stwierdzić, że mi się to nie spodoba i stwierdzę, że to nie dla mnie albo po prostu mi podziękują. Aczkolwiek zrobię wszytko, żeby tak nie było.

Dlaczego zdecydowałeś się akurat na studia prawnicze?

– Bliżej mi do przedmiotów humanistycznych niż do ścisłych. Jestem pasjonatem historii. Interesuję się też polityką i sprawami społecznymi. Prawo obraca się wokół tych tematów. Lubię też pomagać ludziom, kiedy mogę, staram się to robić. Na prawie niekoniecznie trzeba skończyć na wokandzie, żeby pomagać innym, można zostać też radcą prawnym. Sporo prawników zatrudnia się też w firmach. Prawo to nie tylko wokanda, to jest ogromny dział, z którym spotykamy się cały czas w życiu codziennym. Wchodząc do miejskiego autobusu już nieformalnie zawieramy umowę. Prawo jest na każdym kroku naszego życia. Jego znajomość ułatwia wiele spraw.

Skoro mówisz, że studia prawnicze to twój plan B, w jakim kierunku chciałbyś się kształcić? Na adwokata?

– Marzyłoby mi się zostać radcą prawnym. A jak wyjdzie? Zobaczymy. Jeżeli skończyłbym jako adwokat, to na pewno poszedłbym w sprawy cywilne, a nie karne, ponieważ już na ten moment wiem, że nie miałbym głowy do spraw karnych. Interesuje mnie wymiar sprawiedliwości, ale w statusie cywilno-prawnym. Mowa tu o codziennych sytuacjach: umowy, spadki, sprawy rodzinne.

Czyli nie myślisz o prawie sportowym?

– Czemu nie? Prawo sportowe też się do tego zalicza. Gdyby była taka możliwość, żeby funkcjonować w sporcie jako prawnik – bardzo chętnie. Świetna opcja.

To nie jest popularny ruch u piłkarzy – studia. Raczej słyszymy takie głosy: „jestem nastawiony w 100% na piłkę. Tylko na tym chcę się skupiać”. Choć oczywiście są wyjątki. Nie tak dawno rozmawialiśmy z Bartłomiejem Urbańskim i on studiuje zarządzanie w sporcie. Jak na to spoglądasz, trzeba być tylko skoncentrowanym na piłce, żeby coś osiągnąć? Czy jest czas i miejsce na to, żeby zająć się nauką?

– Tak, jak już mówiłem, plan B w postaci prawa zrodził się w mojej głowie pięć lat temu. Jednak, kiedy jeszcze byłem w Anglii, był taki moment, że mówiłem sobie: „tylko piłka i nic więcej”. Nie widziałem takiej możliwości, że w piłce mi nie wyjdzie. Mówiłem to też mojej mamie, że nie widzę się w żadnym innym zawodzie. Nagle się to obróciło o 180 stopni.

Co na to miało wpływ?

– W Anglii leczyłem kontuzję, której nabawiłem się jeszcze w Polsce. Rekonwalescencja trwała pół roku. Kiedy wyzdrowiałem i zacząłem grać w drużynach młodzieżowych Brightonu, miałem już takie myśli w głowie: „teraz to na pewno się uda”. Byłem przekonany, że mój pech już się skończył, jeżeli chodzi o urazy. Pograłem pół roku i… naderwałem ścięgno w udzie. Znowu sprowadzono mnie na ziemię, wtedy powolutku zaczynałem myśleć o alternatywach. To nie było też tak, że chciałem zrezygnować z piłki. Absolutnie nie, ale rodziły się w mojej głowie myśli, że samą piłką nie mogę żyć. W 2019 roku skończył mi się kontrakt z Brighton, nie przedłużyli ze mną umowy. Nie dziwię się im, bo prawie rok spędziłem na siłowni, rehabilitując się. Chwała im za to, że postawili mnie na nogi, jeżeli chodzi o mój uraz pleców – za to będę wdzięczny do końca życia. Bo w Polsce przez rok lekarze nie byli w stanie mnie dobrze zdiagnozować. Byłem u wielu specjalistów i każdy miał swoją opinię. Dwukrotnie przechodziłem też rezonans magnetyczny, gdzie wszystko powinno być widać czarno na białym. Okazało się, że gdy zrobiłem rentgen w Anglii, wykazał on inne dysfunkcje niż w Polsce. Kończąc temat Brighton, gdy skończył mi się kontrakt, wróciłem do Polski.

Na testy do Widzewa?

– Najpierw udałem się na testy do Zagłębia Sosnowiec, ale gdy usłyszałem, że jest temat Widzewa Łódź, powiedziałem sobie: „dobra, wszystko inne schodzi na dalszy plan, najważniejszy jest Widzew”. Nie interesowało mnie to, że jest to II liga. Mogliby nawet występować w III lidze. Gdyby była możliwość grania – jestem zawsze chętny. Powiem szczerze, że nie byłem w najlepszej formie, gdy poszedłem na testy do Widzewa. Nie spełniłem też oczekiwań trenera, choć uważam, że nie wyglądałem źle. To nie był mój szczyt możliwości, ale tragedii nie było. Trener miał inne zdanie i to szanuję. Nie mam do niego pretensji. Następny etap to Włochy. Tam grałem rok, potem namieszał koronawirus. Jednak jeszcze w lutym na treningu przed meczem w Serie D, zerwałem ścięgno w ręce. Piłka trafiła mnie w wyprostowane palce. Byłem w szpitalu we Włoszech i powiedzieli mi, że jest to do operacji. Jednak dyrektor sportowy wraz z prezesem Ambrosiany przyszli do mnie i powiedzieli: „Piotrze, jeżeli chcesz wrócić do Polski i tam się wyleczyć – jak najbardziej masz taką możliwość”. Stwierdziłem, że skoro mam okazję, żeby zobaczyć się z rodziną – pojadę do Polski. Przejdę zabieg i odpocznę po operacji. I tak nie mógłbym nic robić tuż po zabiegu. Dopiero po dwóch miesiącach mogłem myśleć o ćwiczeniach na rękę. Cztery dni po powrocie do Polski dowiedziałem się, że są zamykane granice na północy Włoch, czyli tam, gdzie mieszkałem. Najbliżsi śmiali się: „Piotrek, masz szczęście w nieszczęściu”. Też tak uważam, bo siedziałbym sam we Włoszech po tej operacji.

Spędziłeś czas w Polsce efektywnie?

– Na horyzoncie zaczynała się pojawiać matura, więc przygotowywałem się do niej. Napisałem ją i czekałem na końcowe rezultaty. Okazało się, że wyniki mam dobre, więc stwierdziłem, że złożę papiery na studia prawnicze. Tydzień temu otrzymałem informację, że oficjalnie zostałem przyjęty na studia. Oczywiście są to studia zaoczne. Jestem realistą. A później zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jeżeli uczyłbym się na tyle dobrze, mógłbym przenieść się na studia stacjonarne. Rozważam taką opcję.

Byłbyś w stanie to pogodzić z treningami?

– Na ten moment nie uczestniczę w treningach. Stwierdziłem, że jestem w momencie, gdzie muszę wybrać: piłka czy nauka. Uświadomiłem sobie też to, że długo nie grałem w piłkę – bo pół roku. Spróbowałem swoich sił na treningach. Z tego miejsca wielkie ukłony dla dyrektora akademii Widzewa Macieja Szymańskiego i trenera bramkarzy Konrada Przybylskiego, że dali mi szansę potrenować w tym klubie. Widziałem, że mam bardzo duże braki. I musiałbym znowu ten proces gonić. Obecnie jestem wolnym zawodnikiem. Kontrakt we Włoszech skończył mi się 30 czerwca. To już nie jest ta forma. Nie wyglądam dobrze na boisku. Musiałbym pół roku ciężej popracować, żeby wrócić do formy użytkowej i szukać klubu. Nie wiem, czy w Widzewie miałbym coś próbować? Albo jeździłbym na różne testy w III lub IV lidze? Jeżeli już decyduję się na prawo, będzie ciężko to pogodzić z piłką. Może też tak jednak być, że bez tego sportu nie wytrzymam i rzucę studia. Choć na to się nie zanosi, bo zacząłem je po to, żeby skończyć. Jednak wiadomo, jak to jest u piłkarzy – głód jest czasem tak duży, że wracają do piłki. Na ten moment jestem skupiony na nauce. Można powiedzieć, że moja przygoda z piłką jest teraz zakończona, ale nie mogę zadeklarować, że jest to moje ostatnie słowo. Jednak może być tak, że pewnego dnia wstanę i powiem: „brakuje mi piłki, chciałbym, do niej wrócić”.

Czy odczuwasz skutki ostatniej kontuzji do teraz?

– Nie, bólu żadnego nie odczuwam. Aczkolwiek, gdy spojrzę na palec (śmiech), widać po prostu, że jest po operacji. Na treningach utwierdziłem się w przekonaniu, że mnie nie boli. Nie przeszkadzał mi w chwytaniu piłek. Jestem w 100% zdrowy.

Jak to się w ogóle stało, że trafiłeś do Włoch?

– Musimy cofnąć się do czasu, kiedy skończył mi się kontrakt z Brightonem. Byłem na testach w Polsce – Zagłębie Sosnowiec i Widzew Łódź. Nie ukrywam, że zabolało mnie to bardzo, że nie mam szans grania w tym klubie. W Widzewie też było sporo zamieszania, doszło do zmiany prezesa. Przyszła pani Martyna Pajączek. Doszło też do zmiany trenera, bo chwilę po zakończonym obozie, pracę stracił Zbigniew Smółka. Byłoby też na pewno inaczej, gdyby był piłkarzem na kontrakcie, bo mogłaby moja sytuacja się zmienić. Aczkolwiek byłem tylko zawodnikiem testowanym. Do tego też dochodziła moja nienajlepsza dyspozycja. Gdy ze mnie zrezygnowano, przez tydzień chodziłem przygaszony i osowiały. To był dla mnie szok. Gdy ktoś mi się pytał, dlaczego nie jestem w Widzewie, było mi ciężko odpowiedzieć. Bo w klubie był bałagan organizacyjny, do tego dochodziła też moja słabsza forma… Szkoda. Mówi się trudno. Ten klub nadal jest w moim sercu. Kibicuję mu i chciałbym, żeby wrócili do Ekstraklasy, bo tam jest jego miejsce. Nie jestem na nikogo wściekły. Jestem szczęśliwy, że przyjęli mnie na testy, dali mi szansę. Niestety, nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. A wracając do tematu Włoch, mój menadżer powiedział mi, że jest taka opcja. Pomyślałem sobie, że jest to seniorska piłka i będę grał wszystko do deski do deski. Jeśli udałoby się tam dobrze zaprezentować, jest szansa, żeby jeszcze w piłce zaistnieć. Jednak sporo się pozmieniało: kontuzja, brak możliwości powrotu do Włoch przez koronawirusa, matura, potem wygasł kontrakt. To samo wyszło, że oni do nas nie dzwonili, ani my do nich.

Jak wyglądają realia w czwartoligowym klubie z Włoch? Zestaw też to z Brightonem, gdzie spędziłeś dwa lata. Inny świat?

– Brighton z Ambrosianą porównałbym w taki sposób, że Brighton to Ferrari, a Ambrosiana – Fiat Seicento. Nie dyskredytuję Fiata Seicento, ale to porównanie wiele pokazuje. Realia są zupełnie inne. W Anglii – 15 boisk, basen, siłownia, odnowa biologiczna, jadalnia. Wszystko to, co zapragnie piłkarz i na najwyższym poziomie. A Ambrosiana? Jedno boisko, na którym graliśmy i trenowaliśmy. Murawa była na tyle twarda, że po pierwszym tygodniu miałem tak zbite żebra i biodra, że powiedzieli mi: „Piotrze, odpocznij przed ligą, chcemy mieć cię gotowego na Serie D”. Siłowni, jako oddzielnego budynku, nie było. Był po prostu sam sprzęt do trenowania. Ćwiczyliśmy według tego, co nam stworzył trener od przygotowania motorycznego. Realia? To jest zupełny inny świat. Gdy jeździliśmy na mecze ligowe, widziałem, że były kluby w Serie D, które miały fajną bazę treningową z boiskami i siłownią. Budżet w Ambrosianie nie był wysoki. Ten klub bazował na tym, że było w zespole sporo zawodników doświadczonych i tych bardzo młodych. Cel przed sezonem był taki, żeby się utrzymać. Finalnie zakończyliśmy sezon na czwartym miejscu.

Ambrosiana ma bardzo ładny herb, w którym widnieje diabeł w piekle. Nawiązując do tej symboliki, pokusiłbyś się o stwierdzenie, że przeżyłeś tam piekło? Czy to spore nadużycie?

– Tak, nie boję się tego powiedzieć. We Włoszech przeżyłem piekło. Co tam się działo wiedzą moja rodzina i najbliżsi. Pierwsze kłopoty pojawiły się na samym stracie, czyli w momencie, gdy przyjechałem do tego klubu. Nikt poza prezydentem klubu nie mówił po angielsku. Na szczęście mieszkał ze mną jeden chłopak, który mówił w tym języku, a był z Albanii. Spoko gość i życzę mu, żeby mu się wiodło. Porozumiewanie się w szatni przez pierwsze kilka miesięcy polegało na języku migowym. Do tego też dochodziły trudności organizacyjne, co we Włoszech jest dość popularne. Oni mają na wszystko czas i podchodzą do życia na spokojnie (śmiech). Klub nie finansował mi nauki języka włoskiego, więc sam znalazłem sobie korepetytora i zacząłem się uczyć. Skoro w szatni nikt nie mówi po angielsku, stwierdziłem, że sam coś zrobię w tym kierunku. Raz w tygodniu chodziłem na lekcję włoskiego. Nie zarabiałem dużych pieniędzy, ale potrafiłem znaleźć środki na naukę, mając też szacunek do kolegów z drużyny. Bo byli bardzo przyjaźni i pomagali na tyle, ile mogli. Była taka sytuacja, że jeden kolega chciał mi coś po treningu wyjaśnić, ale nie potrafił. Machał rękami i korzystał z tłumacza Google. Jeżeli jednak chodzi o samą drużynę i trenera bramkarzy – super. To była zgrana ekipa i panowała w niej przyjazna atmosfera. Włosi to radośni i przyjaźni ludzie.

Jeżeli chodzi o sprawy organizacyjne, dochodziło do jakiś absurdów?

– Tak, np. wypłata opóźniała się kilka tygodniu. Zabrakło mi też pomocy ze strony klubu. Aby pójść na siłownię, wstawałem o szóstej rano, szedłem na autobus, który i tak nie dojeżdżał pod sam klub. Odległość między moim miejscem zamieszkania a klubem wynosiła pięć kilometrów. Autobus pokonywał dystans dwóch kilometrów i miałem jeszcze do przejścia trzy kilometry. Szedłem na siłownię, poćwiczyłem, następnie wróciłem do domu i tego samego dnia udawałem się na trening z drużyną. Dlaczego robiłem dodatkowo siłownię? Bo czułem, że jej potrzebuję. W Polsce jest tak, że w tygodniu pracujesz nad różnymi partiami ciała na siłowni w mikrocyklu treningowym. We Włoszech tego nie było. Skoro klub nie zapewniał mi siłowni, postanowiłem, że będę to robił we własnym zakresie. Jednak muszę też przyznać, że władze Ambrosiany zachowały się fair, w momencie, gdy zerwałem mięsień uda. Bo zaopiekowali się mną i zagwarantowali rehabilitację. Jednak to by było na tyle, jeżeli chodzi o pomoc ze strony klubu.

A mieszkanie miałeś zagwarantowane?

– Tak, o mieszkanie nie musiałem się martwić. We Włoszech nauczyłem się samodzielności. Wyjaśnię jeszcze jedną rzecz. Gdy wyjeżdżałem do Anglii w 2017 roku, ważyłem 76 kilogramów, a po dwóch latach moja masa ciała wzrosła do 87 kg. Przybrałem sporo na masie mięśniowej. Jednak, gdy Włosi mnie zobaczyli, zrobili znak krzyża: „chłopie, ty musisz ważyć 79 kg. Musisz schudnąć”. Zdziwiłem się: „jak 79 kg? Dlaczego tyle i tak nagle?”. Stwierdziłem też po chwili, że mogę schudnąć, ale nie zrobię drastycznego cięcia. Faktycznie, skorzystałem z dietetyka, ale z Polski i gotowałem sobie sam. Rodzice przywozili mi paczki z odżywkami i suplementami. Mocno w pamięć też mi zapadły wyprawy do sklepu, które czasem trwały ponad godzinę, bo nie wiedziałem, jak dany produkt się nazywa po włosku, szukałem i kombinowałem z tłumaczem. Mam na myśli: borówki, pstrąga czy łososia. Z tym miałem spory problem. Miałem wrażenie, że kasjerki dziwnie się na mnie patrzyły, gdy po raz któryś z kolei przechodziłem obok tego samego działu. We Włoszech były ciekawe momenty i będę sporo z tego pamiętał. Niestety, większość historii nie jest pozytywnych, ale też jakieś śmieszne się zdarzały.

A propos jeszcze Ambrosiany, ale już ze strony sportowej. Uważasz, że sporo zyskałeś, grając w Serie D?

– Uważam, że tak. Mimo że jest to Serie D, myślę, że poziom ligi był dobry. To jest piłka seniorska. Tu już nie jest, jak w juniorach, gdy krzykniesz, to piłkarz drużyny przeciwnej się odsuwa. Tutaj mamy do czynienia z dorosłymi ludźmi. Np. gdy wychodzę na przedpole podczas rzutu rożnego – nikt nie patrzy na ciebie. Albo wbija się w ciebie, żeby zrobić ci krzywdę lub próbują po prostu nacierać, żeby wytrącić cię z równowagi. Obecnie nie ma takiego zapisu w przepisach, że bramkarz jest nietykalny, dlatego, gdy piłka wypadnie z rąk, może paść bramka. To są już inne realia. Odnośnie taktyki. Gdy słyszymy Włochy, to pierwsze skojarzenie? Oczywiście, że taktyka.

Na poziomie Serie D też sporą uwagę poświęcano na taktykę?

– To jest ciekawy temat. Była taktyka i założenia na każdy kolejny mecz. Nasza drużyna zawsze musiała trzymać linię. Nigdy nie widziałem u nikogo takiego przywiązania do trzymania linii, jak w czwartej lidze włoskiej. Trener miał fioła na tym punkcie. Ja musiałem stać w okolicach ósmego metra podczas rzutu wolnego! Był kładziony duży nacisk na taktykę, jednak w trakcie meczu było sporo „pałowania” do przodu (śmiech). Piłka była często w powietrzu, ale też zdarzały się takie mecze, gdzie rozgrywaliśmy akcje od tyłu. Trener mi powtarzał kilkukrotnie, że: „Piotrze, założenia są takie, żeby nie rozgrywać piłki od tyłu. Masz zagrywać ją do przodu na wysokich napastników”.

A na treningach pracowaliście stricte pod danego rywala?

– Tak, były takie kluby, do których przygotowywaliśmy się cały tydzień. Analizowaliśmy na wideo zawodników potencjalnie niebezpiecznych z drużyny przeciwnej. Następnie ćwiczyliśmy pewne zachowania boiskowe. Sporo było pracy nad wrzutkami: na krótki lub dalszy słupek. Jednak były też takie mecze, gdzie nie było tego rozpracowywania rywala: „panowie, to nie jest jakiś wielki zespół. Wychodzimy i wygrywamy”.

Zamykamy temat Włoch, bo chciałem jeszcze poruszyć wątek Brighton. Bo twój transfer do tego klubu, to był moment, gdzie w środowisku po raz pierwszy usłyszano twoje nazwisko. Powiedz, jak to się stało, że trafiłeś do akademii klubu z Premier League? Bo z tego, co wiem,  to też wiązało się z różnymi zawirowaniami wokół twojej osoby.

– Gdy miałem 14 lat, pojechałem z drużyną województwa łódzkiego na mistrzostwa Polski. Zajęliśmy czwarte miejsce, zostałem wybrany najlepszym bramkarzem tego turnieju. Następnie otrzymałem zaproszenia na testy do Lecha Poznań i Legii Warszawa. Był taki czas, gdzie mocno myślałem o tym, żeby przejść do Lecha. Bo tam było sporo fachowców – Andrzej Dawidziuk, Dominik Kubiak. To są trenerzy, których mogę określić – top level w Polsce. Ostatecznie nie byłem na testach w Legii, ale wiem, że tam też pracuje specjalista – Krzysztof Dowhań. Później zacząłem być powoływany do kadry U-15. Zaliczyłem debiut w meczu z Irlandią. Następnie przyszedł taki czas, gdzie właśnie na spotkaniach reprezentacji na wyjeździe w Walii i Irlandii, wypatrzył mnie skaut Brightonu. I zaprosili mnie na testy, w których zaprezentowałem się z dobrej strony. Zagrałem w meczu przeciwko Swansea City. Powiem szczerze, że bardzo rzadko siebie chwalę. Częściej krytykuję, ale ten mecz z walijską drużyną mi wyszedł. Byłem z siebie zadowolony. Po tym meczu trener usiadł ze mną w stołówce i powiedział mi, że jest ze mnie zadowolony i chce mnie zaprosić na kolejne testy.

I tak się stało. To już nie był tylko tydzień, a cały miesiąc treningów. Zapewnili mi wszystko, żebym nie tęsknił za rodziną. Powiem szczerze, że jestem typem osoby, która tęskniła za rodzicami, kiedy gdzieś wyjeżdżała. To później się zmienia, gdy te wyjazdy są coraz częstsze. I ten lęk mija. Gdy byłem na testach w Brighton, mieszkałem u rodziny zastępczej. Uważam, że jest to znacznie lepsze rozwiązanie niż bursy. Po pierwsze rozwija się język angielski. Po drugie buduje się więź z nowymi ludźmi. Po trzecie uczysz się prania, sprzątania i gotowania. Oni przygotowują do zawodu piłkarza. Wiem, że jest to drogie rozwiązanie i dlatego w Polsce zamiast tego są bursy. Człowiek w bursie też może wykształcić charakter. Może stać się bardziej odporny psychicznie na pewne rzeczy. Uważam, że bursy to nie jest dobre rozwiązanie. Bo nie ma tej kontroli nad zawodnikiem. Zdarzają się takie sytuacje, gdzie on po prostu olewa trening albo naukę. Czasem zaśpi na trening. A w Anglii nie było takiej możliwości. Bo oni nas pilnowali, ale też pilnowaliśmy siebie nawzajem. Gdy już podpisałem kontrakt z Brighton, mieszkałem z chłopakiem z Litwy i Serbii. Pomagaliśmy sobie nawzajem.

Jak byłeś na testach, to już mieszkałeś u rodziny zastępczej?

– Tak, nie mieszkałem w hotelu czy bursie. Z tego, co wiem bursa funkcjonuje tylko w Manchesterze City. Gdy byłem na testach w Sunderlandzie, przez tydzień mieszkałem w hotelu. Jednak, gdybym trafił tam na dłuższy okres, bo też była taka opcja, trafiłbym do rodziny zastępczej. Zdecydowałem się na Brighton, bo już byłem tam dwa razy na testach. Poznałem ludzi i spodobało mi się. Jednak, gdy pojawiła się opcja testów w Sunderlandzie, stwierdziłem, że jeszcze zobaczę, jak tam jest. Jednak doszedłem do wniosku, że wolę Brighton. Gdy wróciłem z testów do Widzewa, zaczęły się problemy. Zostałem zawieszony w prawach zawodnika. Głównie chodziło o to, żebym podpisał kontrakt z Widzewem. Tego nie zrobiłem. Przed moim drugim wyjazdem na testy, zadzwonił do moich rodziców ówczesny dyrektor sportowy klubu. Powiedział, że jest coś do podpisania. Nie sprecyzował o co chodzi, ale zapytał się, czy możemy przyjechać do klubu, bo jest coś do podpisania. Moi rodzice powiedzieli, że po spotkaniu przyjedziemy i porozmawiamy na ten temat. Skończyliśmy bardzo późno, ok. godz. 23. Nie sądzę, żeby ktoś był jeszcze w klubie. Gdyby spotkanie z Widzewem było umówione wcześniej, wyglądałoby to inaczej z naszej strony. Byliśmy w innym miejscu i po prostu nie wypadało przerwać spotkanie, żeby biegiem lecieć do Widzewa. Następnego dnia zadzwoniliśmy, żeby się spotkać, ale już nie było odzewu. Ponadto, otrzymałem zakaz uczestniczenia w treningach każdej kategorii wiekowej włącznie z pierwszą drużyną. Byłem zszokowany i odzywałem się do trenerów, żeby dowiedzieć się o co chodzi. Powiedzieli mi, że Widzewowi nie podobało się to, że jeżdżę sobie na testy po zagranicznych klubach i mogę odejść od nich w każdej chwili. Oczywiście, że za darmo, bo nie byłem uwiązany żadnym kontraktem. Gdybym był, mogłoby się stać tak, że Brighton nie zgodziłoby się na kwotę zażądaną przez Widzew. Nie chcieliśmy dopuścić do takiej sytuacji.

Co zrobiliście w takiej sytuacji?

– Skorzystaliśmy z pomocy, jaką zaoferował UKS SMS Łódź – treningi, mecze, rozwój. Powiedzieli mi: „Piotrek, kiedy będziesz chciał, możesz odejść”. To były fajne warunki, z których skorzystałem. To nie było tak, że obraziłem się na Widzew. Gdyby w Widzewie wszystko wyglądało, jak do tej pory – mogę ręczyć za siebie, że zostałbym w tym klubie do ukończenia gimnazjum.

Byłeś zdeterminowany, żeby przejść do Brighton?

– Tak, moim marzeniem od dziecka było pójście do Premier League. Powiem więcej: kto by nie chciał pójść do ligi angielskiej? To jest marzenie każdego dziecka. Gdy już byłem w Brighton, zrozumiałem, jakie szczęście mnie spotkało, że jestem w tym klubie. Myślę, że są ludzie, którzy, żeby być na moim miejscu, zrobiliby złe rzeczy (śmiech).

A jak wyglądał ten twój czas w UKS-ie SMS-ie Łódź? Obyło się bez większych problemów?

– Gdy trafiłem do SMS-u, pojawił się kolejny kłopot… kontuzja. To był mecz towarzyski z Lechią Gdańsk. Pamiętam nawet dokładną datę, 15 października 2016 roku. Przy jednym z wyrzutów piłki ręką, poczułem, że mnie coś w lędźwiach zakuło. Grałem dalej, ale z minuty na minutę  ten ból narastał. Doszło do takiego momentu, że czułem straszny skurcz. Tak, jakby ktoś mi unieruchomił całą lewą część ciała. Mam na myśli plecy, łydkę i także szyję. Czułem, że lewa strona obumarła, a po boisku po prostu „szurałem”. Nie było mowy o bieganiu. Pierwszą połowę wytrwałem. Powiedziałem trenerowi, że nie dam rady dłużej grać. Poszedłem do rehabilitanta, usiadłem krzesełku i już nie wstałem. To był straszny ból. I nikt nie wiedział, co mi jest. Następnego dnia przeszedłem zabieg akupunktury. Ten ból schodził. Na początku powiedziano mi, że mam krzywą miednicę. Następnie trafiłem do doktora Kasprzaka, do jego centrum rehabilitacyjnego. Tam wykonaliśmy rezonans magnetyczny. Musiałem zamówić jakieś specjalne wkładki do butów, bo przyczyną miała być miednica. Po miesiącu miałem wrócić do treningów. To był czas, gdzie byłem zły na wszystkich, że nie mogę grać w piłkę. Zatem czułem podwójny ból, ale w końcu pomyślałem: „trudno, stracę miesiąc, ale po tym czasie wrócę, będę zdrowy”.

Domyślam się, że na miesiącu się nie skończyło?

– Wróciłem na trening, ale po nim miałem problem, żeby zejść z boiska. Koledzy byli już dawno w szatni, a ja męczyłem się samym schodzeniem z murawy. Czułem, że mi coś przeskoczyło. Po tym incydencie pojawił się temat lekarza w Krakowie. Gdy tam pojechałem i on mnie zobaczył, powiedział: „chłopie, ty masz wywalone dwa dyski”. Miałem u niego zabiegi uzupełnione treningami rehabilitacyjnymi u Marcina Zontka. Gdybym trafił do nich wcześniej, może by to wyglądało inaczej i w Polsce bym wyleczył tę kontuzję. Jednak oni mnie przejęli, kiedy to już był trzeci miesiąc trwania tego urazu. Po tych wizytach czułem nadal dyskomfort, ale ból był mniejszy. Odczułem poprawę. Jednak po tygodniu treningów – ból powrócił. Byłem już w takim momencie psychicznym, że myślałem, że tego już nie wyleczę. Pojechałem do Brighton. Szacunek i ukłony z mojej strony, że chcieli mnie wziąć do siebie kontuzjowanego. Po podpisaniu kontraktu, zaraz się mną zajęli – rehabilitacja. Pojechałem do Londynu, udałem się do specjalisty i tam dopiero przeżyłem szok. Gdy wyszedłem od lekarza, pojawiły się łzy. Bo on mi powiedział: „Piotrek, masz pękniętą kość po lewej stronie”. Zaznaczył mi, że lewa część już się zrosła, krzywo, ale się zrosła. A kość po prawej stronie się goi. Do tego dochodziły przepukliny. Dopytałem się też o tą miednicę, którą mi zdiagnozowano w Polsce, a lekarz na to: „Piotrek, połowa piłkarzy ma skrzywioną miednicę”. Pomyślałem sobie, że, jak mnie w Anglii nie wyleczą – to mnie nigdzie nie wyleczą. Podjąłem próbę leczenia – mordercze treningi na siłowni. Szczególnie pamiętam pływanie pod prąd. To zapamiętam do końca życia. I im bardzo za to dziękuję. Stopniowa rehabilitacja – izometria, ćwiczenia siłowe. To przyniosło efekt.

A gdy wróciłeś do treningów z drużyną, nie miałeś z tyłu głowy tego, że ta kontuzja może się ponowić?

–  Gdy wróciłem do treningów – byłem zdrowy. Jednak przez pół roku miałem w głowie taką obawę, że jeszcze jest coś nie tak z tymi plecami. Półtora roku spędziłem na siłowni! Klub mi później przydzielił psychologa sportowego. Pracował ze mną przez jakiś czas i mi zaznaczał, że zawodnicy tak mają, że się boją. Gdy byłem na treningu, robiłem wszystko na 100%. Moralniak się włączał po treningu (śmiech). Grałem w tym Brighton, było wszystko okej. Przyszedł drugi sezon i był to chyba… październik. Tak, to znowu był październik (śmiech). Przy wybiciu piłki z piątki poczułem, że wyskoczył mi mięsień. Nie miałem siły ruszyć nogą. To był mecz z Fulham w Premier League U-18. Gdy schodziłem z tego boiska, wiedziałem, że jest to coś poważnego i czeka mnie walka o kontrakt w Anglii. Wiedziałem, że ciężko mi będzie tu zostać. Nie myliłem się, pięć miesięcy się rehabilitowałem. To była poważna kontuzja – naderwane ścięgno. Zajęło sporo czasu zanim doszedłem do siebie. Przyszedł luty, wiedziałem, że już zbliżają się decyzję kontraktowe i będzie ciężko, żeby zostać na dłużej. Aczkolwiek wierzyłem do samego końca, że może jeszcze dadzą mi szansę. Wiara umarła ostatnia. Piłka nożna w tamtym momencie była dla mnie pracą. Zabawa się skończyła z momentem podpisania kontraktu. Nie musiał mi nikt tego mówić, bo ja to wiedziałem. Choć nam często to powtarzali. Nawet po tej decyzji, którą usłyszałem od zarządu klubu, że nie przedłużą ze mną umowy, udałem się od razu na trening rehabilitacyjny. Inni od razu udali się do domów, a ja chciałem popracować.

A treningi piłkarskie, jak one wyglądały?

– Było spore nastawienie na siłę. Jednak nie można powiedzieć, że piłka nożna w Anglii to są rugby. To się zmieniło. Duży nacisk kładziony jest na technikę. Bramkarze mają grać sporo nogami. To jest mit, że angielscy bramkarze są słabi. Oni naprawdę są dobrzy i świetnie szkoleni przez fachowców. Trenera bramkarzy pamiętam do dziś. Może nie mieliśmy ze sobą po drodze, bo często mi dogryzał, ale, gdy przychodził trening, byłem sfokusowany na poszczególnych zadaniach. Gdy już było wiadomo, że nie zostanę dłużej w Brighton, ten trener podszedł do mnie i powiedział: „Piotrek niezależnie, gdzie skończysz, pracuj tak, jak robiłeś to tutaj, czyli dwa razy ciężej od innych. Zapamiętam cię z tego, że wykonywałeś większą pracę od rówieśników”. Mam też chorą ambicję. Zawsze ciężko pracuję. Potrafiłem spędzić w akademii czas do godz. 20, gdzie inni już po 14 zwijali manatki. Nawet mnie wyganiali do domu, gdy za długo siedziałem. Miałem talent do piłki nożnej, ale stwierdziłem, że muszę wykonać dwa razy cięższą pracę, żeby zaistnieć. Nie udało się, ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Trenowałem sumiennie, ani nie oszukiwałem trenerów, ani przede wszystkim siebie.

Wszystko zależy od podejścia. W Anglii jest to, czego nie ma w Polsce – opiekują się tobą: psycholog, dietetyk, trener bramkarzy, trener od siłowni, pierwszy trener, asystent, analityk, sztab fizjoterapeutów zajmujący się różnymi przypadkami. W akademii było też organizowanych wiele warsztatów i to niekoniecznie z piłkarzami. Przychodzili do nas ludzie po różnych przejściach. Był u nas żołnierz, który był na wojnie w Iraku i mówił o wspólnocie, że w jedności siła. Jeździliśmy na treningi bokserskie do jednego z mistrzów świata. Pracował z nami. Przyjeżdżali do nas ludzie z różnymi problemami psychicznymi. Pojawił się u nas facet, który opowiadał o depresji. W akademii Brighton dbali o to, żeby nie tyle, co zostać dobrym piłkarzem, ale przede wszystkim dobrym człowiekiem. Oni nas wychowywali, brali odpowiedzialność za naszych rodziców. Mam na myśli wychowawców i rodziny zastępcze. W Polsce tego nie ma. Moim zdaniem powinno być to poruszane w naszym kraju od najniższych kategorii wiekowych. W Anglii to funkcjonuje od U-9 do U-23. Widziałem też z bliska trening tych najmłodszych, podszedł do mnie jeden z trenerów i zapytał:” Piotrek, zobacz, gdybyś tu się urodził i wychował, byłbyś lepszym zawodnikiem?”. Odpowiedziałem: „zdecydowanie”. Powiem nieskromnie, ale byłbym w zupełnie innym miejscu, gdybym doświadczył tego, co mają dzieciaki w Anglii.

Jeżeli chodzi o trening bramkarski, jakie widzisz różnice między Polską a Anglią?

– W Anglii duży nacisk jest kładziony na grę na linii. Na początku ciężko było mi się przestawić. Bo nawet technika chwytu jest inna. Musiałem ją przyswoić. Ustawienie w bramce jest bardzo niskie. Trenerzy w Polsce często przesuwają bramkarzy, nieraz słyszałem: „Piotrek, stój wyżej! Piotrek, stój wyżej!”. Treningi są bardziej dynamiczne – tempo, tempo i jeszcze raz tempo. Jest to samo, co w Polsce, ale robione dwa razy szybciej. Do tego dochodzi aspekt techniki. Anglicy przy wykopach mają tzw. ciętą szkocką. To jest płaskie wybicie przez bramkarza, nie jest to po ziemi, ale leci płasko i szybko.

Nie miałeś problemów z adaptacją i aklimatyzacją?

– Nie, powiem tak: ciężko było się tam nie zaaklimatyzować. Oni robili wszystko, żebyś czuł się dobrze.

Do dzisiaj masz kontakt z ludźmi z Brighton?

– Tak, z rodziną zastępczą, czy kolegą, z którym mieszkałem. Mam również kontakt z trenerami. Powiedzieli mi przed wyjazdem: „Piotrek, to nie jest tak, że ty wyjeżdżasz i my o tobie zapominamy”. To jest fajne, że od czasu do czasu się do mnie odzywają i zapytają, co u mnie słychać. Pani psycholog się odezwała i pytała, jak sobie radzę we Włoszech i czy nie potrzebuję rozmowy. Trener bramkarzy pytał się o mecze. Nawet sam dyrektor akademii do mnie dzwonił i pytał, jak mi idzie. Z ich strony czuć, że byłem w wyjątkowym miejscu. Mam co opowiadać młodszym pokoleniom i rodzinie. Szkoda, że nie zostałem tam na dłużej. Życzę każdemu zawodnikowi, żeby tam trafił. Jeśli miałbym coś doradzić: ciężka praca, procent szczęścia, bo też nie ukrywam, że trzeba to mieć. Czasem musi być tak, że skaut będzie na meczu, w którym masz tzw. dzień konia.

Czego nauczyłeś się w Brighton?

– Samodzielności, motywacji w walce z przeciwnościami oraz nie poddawanie się, bo w tej Anglii też ta kontuzja się pojawiła. Leczyłem się pół roku. Do tego też podszkoliłem język angielski. Nauczyłem się także pewnych zachowań, które są ważne w dorosłym życiu – kultura osobista, szacunek.

Wcześniej wspomniałeś o swojej „chorej ambicji”. Chciałbym odnieść się do tego w takim kontekście, że  różnie wyglądają kariery piłkarzy i niektóre kontuzję wynikają z winy zawodnika. Pamiętam, że Marcin Drajer opowiadał nam swoją historię, że wstrzykiwał sobie blokady, po to, żeby udowodnić trenerowi, że jest lepszy od kolegów z zespołu. Efekt był taki, że jego kontuzja się pogłębiła. I już później nie wrócił do optymalnej formy. Czy uważasz, że w twoich kontuzjach jest też trochę twojej winy wynikającej z tej ambicji sportowej?

– Uważam, że miałem trochę pecha. Zrobiłem ze swojej strony wszystko, żeby tych kontuzji nie mieć – regeneracja, rozciąganie, odnowa biologiczna. Nie spożywałem alkoholu. Myślę, że mam po prostu cienkie włókna mięśniowe i są bardziej podatne na kontuzje. Moje mięśnie genetycznie są słabe i nic to nie da, że będę je żyłował na siłowni. Tak też się działo. Ze swojej strony uważam, że nie zrobiłem nic, co mogło doprowadzić do tych kontuzji. Starałem się też odpowiednio odżywiać.

Czy czujesz do kogoś żal, że jesteś w tym miejscu, w którym jesteś obecnie?

– Nie, moi menadżerowie zrobili świetną robotę przy transferze do Anglii. Widzew dał mi też szansę u siebie. Czasem miałem wrażenie, że muszę zrobić więcej od innych, żeby trener bramkarzy Brighton zwrócił na mnie uwagę. Na początku myślałem, że mnie nie lubił. Jednak po kilku rozmowach okazało się, że po prostu po tych kontuzjach nie miałem łatwo, żeby wskoczyć do jedenastki. Na treningu każdego traktowano tak samo. Szkoda, że nie dostałem szansy we Widzewie, ale nie mam do nikogo żalu. Tak bywa i tyle.

Pogodziłeś się z tym, że nie będziesz grał w piłkę? Czy masz w sobie ambicję i chęci, żeby jeszcze próbować?

– Uważam, że jeśli po nowym roku nie będzie widać u mnie chęci powrotu, będzie można uznać, że jest to definitywny koniec. Jednak nie wykluczam tego, że mogę jeszcze wrócić. W tym momencie nie czuję się na siłach. Muszę odpocząć od tego wszystkiego. Pojawiła się teraz nowa wizja – studia. Do tego jestem teraz blisko przy rodzinie. W tej chwili nie czuję, żebym musiał do tego wracać. Jeżeli coś się kocha, to do tego prędzej czy później się wróci.

Na ten moment czujesz się zmęczony piłką?

– Nie ukrywam, że tak.

Gdzie siebie widzisz za pięć lat?

– Na studiach prawniczych (śmiech). Bo one będą ciągle trwały (śmiech). Będę wtedy na ostatnim roku prawa i mam nadzieję, że wytrwam do tego czasu (śmiech). I uzyskam tytuł magistra prawa, a potem udam się na jakąś aplikację. To nie jest proste. Ciężko pogodzić się z nową rzeczywistością. Rozumiem piłkarzy, którzy kończą kariery. To jest trudny czas. Jednak mam wokół siebie osoby, które mnie wspierają. Nikt mi nie mówi: „człowieku, co ty zrobiłeś!?”, „jesteś nienormalny!?”. Oni mnie wspierają, szanują moją decyzję. Nie czuję się źle z tą sytuacją.

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. archiwum prywatne Piotra Zalewskiego