Marcin Krzywicki kojarzy się kibicom bardziej z powodu swojego wzrostu i dużej aktywności w mediach społecznościowych niż z wielkich umiejętności piłkarskich, ale i te miał. Jak zaczęła się jego przygoda z futbolem? Czy miał potencjał na większą karierę? Dlaczego mu się udało?

Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Krzywicki

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w Zawiszy Bydgoszcz czy były jeszcze jakieś kluby przed nim?

– Można tak powiedzieć, że tę poważniejszą przygodę z piłką rozpocząłem w Zawiszy Bydgoszcz, ale wcześniej był jeszcze inny klub z tego miasta – Brda. Tam nie było mojego rocznika, więc trenowałem z dużo starszymi chłopakami. Później trafiłem już do niebiesko-czarnych, gdzie szkolenie na pewno stało na wyższym poziomie.

W jakim wieku trafił pan do Brdy?

– Na pierwszy trening poszedłem bodajże jako 9-latek, ojciec mnie zaprowadził. Często chodziłem na mecze tego klubu, w szczytowym momencie Brda grała w III lidze, a ja chodziłem na IV ligę, gdzie grało kilku zawodników, którzy byli później znaczącymi piłkarzami dla Zawiszy Bydgoszcz. W wieku 9 lat trafiłem do… drużyny juniorów. Szybko się nauczyłem tej piłki juniorskiej, bo jak się gra z takimi „koniami” od początku, to potem jest łatwiej z rówieśnikami.

O ile lat starszych od siebie chłopaków miał pan w zespole?

– Ciężko mi powiedzieć, ale na pewno była to różnica kilku lat. Brda Bydgoszcz nie miała zespołu młodzika, byli tylko juniorzy młodsi i juniorzy starsi, więc myślę, że różnica wieku była od czterech lat wzwyż.

Tam pan raczej warunkami fizycznymi różnicy nie robił…

– Tam wyjątkowo nie (śmiech). Początkowo w Zawiszy też nie wyróżniałem się wzrostem, wyciągnęło mnie dopiero w gimnazjum.

To, czym się pan wyróżniał na boisku?

– Czym się wyróżniałem? Techniką. Przez pryzmat mojego wzrostu nikt nie chce w to uwierzyć, ale nie wiem, czy w swoim życiu strzeliłem łącznie z 10 bramek głową. Sto razy lepiej czuje się z piłką przy nodze. Wyróżniałem się również szybkością. Te długie nogi, które później były coraz dłuższe, na pewno pomagały mi robić przewagę na dłuższych dystansach. Ode mnie zawsze wymagało się nie wiadomo jakiej gry w powietrzu i strzelania goli główką, a tego zawsze mi gdzieś brakowało.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– Moim idolem był Thierry Henry – od małego jestem fanem Arsenalu. Henry był zawodnikiem, który grał na mojej pozycji i był wielkim piłkarzem. Jednym z największych swoich czasów.

Jakie było pana piłkarskie marzenie? Zagrać w Arsenalu? W pierwszej reprezentacji?

– Chciałem grać jak najwyżej, ale nie spodziewałem się, gdzie to wszystko zabrnie. Tymbardziej, że gdy skończyłem wiek juniora, Zawisza się mnie pozbył i trafiłem do V ligi, do Pomorzanina Serock. Mama już wtedy goniła mnie do pracy, bo trzeba było dołożyć się do mieszkania, na drugim planie były też studia, a później treningi. Od 5:30 do roboty, o 14:00 kończyłem i o 16:00 jechałem na trening Serocka. Wtedy zaczęły pojawiać się wątpliwości, ale w piłce trzeba mieć ogrom szczęścia i tak na jednym z naszych spotkań pojawili się ludzie z Victorii Koronowo, którzy obserwowali innego zawodnika z Goplanii Inowrocław, a tak się złożyło, że zabrali nas dwóch. Do dzisiaj jesteśmy kolegami.

Był taki moment, że chciał pan definitywnie zrezygnować z gry w piłkę?

– Nie. Piłka nożna była na pierwszym miejscu i zawsze do końca wierzyłem, że coś z tego będzie. Znałem swoją wartość, wiedziałem, na co mnie stać, a potem widziałem, że trzeba mieć jeszcze szczęście. U mnie potoczyło się to lawinowo. Trafiłem z Pomorzanina Serock do III-ligowej Victorii Koronowo, po dobrych występach znalazłem się w kadrze U-21, następnie od razu do Ekstraklasy – nawet nie zdążyłem w niej zadebiutować, a dostałem powołanie do pierwszej reprezentacji. Była taka historia, że grałem z Cracovią w Pucharze Intertoto, a dwa tygodnie wcześniej… kopałem gdzieś między drzewami w półfinale okręgowego Pucharu Polski. To był szalony okres i tak naprawdę nie zdążyłem pomyśleć, że nic z tego nie wyjdzie, bo nagle wszystko się zmieniło. Mogę powiedzieć, że na to liczyłem, bo na pewno chciałem dojść na najwyższy szczebel rozgrywkowy w kraju, natomiast apetyt rośnie w miarę jedzenia, a później już nie wiodło mi się najlepiej…

Szkoła i oceny również były dla pana ważne?

– Na pewno były ważniejsze dla mamy niż dla mnie, natomiast starałem się pogodzić piłkę z nauką. Skończyłem szkołę średnią, poszedłem na Akademię Wychowania Fizycznego w Bydgoszczy. Ciężko było mi to łączyć z treningami, ponieważ otrzymałem ofertę z Cracovii, a że dla mnie zawsze priorytetem była piłka, zrezygnowałem z uczelni. Wyjechałem podbijać świat do Krakowa, ale to nie do końca wyszło tak, jak miało wyjść. Na studia już nie wróciłem. Wiem, że dzisiaj piłkarze są w stanie to łączyć, ja postawiłem wtedy wszystko na jedną kartę i wybrałem piłkę.

Z Zawiszą Bydgoszcz zdarzało wam się jeździć na różne turnieje młodzieżowe?

– Z gry w Zawiszy na pewno zapamiętam bardzo popularny wówczas turniej „Nike Cup” – zajęliśmy w nim trzecie miejsce, w kluczowym spotkaniu pokonaliśmy Maczki Poznań, wówczas bardzo dobrą ekipę. W półfinale przegraliśmy z Widzewem Łódź, w którym brylował Jakub Rzeźniczak i inni. Poza zasięgiem zawsze była Amica Wronki, ale to na pewno jest turniej, który zapamiętam do dzisiaj, bo w swoim czasie były to najbardziej renomowane zawody dla dzieci w Polsce.

Dzisiaj takim statusem może się pochwalić Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Miał pan kiedyś okazję z bliska oglądać te rozgrywki?

– O tym Turnieju też trochę wiem, bo często bywałem na finale Pucharu Polski, a te zawody są wszechobecne w tym dniu. Starałem się obserwować rozgrywki finałowe i widzę, jaka to jest radość dla dzieci. Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest turniejem z najwyższej półki. Mogą w nim rywalizować zawodnicy i zawodniczki z całego kraju i to jest fajne.

Szkoleniowcy w Bydgoszczy dostrzegali w panu potencjał?

– Różnie z tym bywało. W juniorach nie zawsze grałem w pierwszym składzie. Raczej na mnie nie stawiali, jeżeli mieliby wymienić zawodnika, który trafi do Ekstraklasy, to nie wiem, czy by mówili o mnie, natomiast wszystkim utarłem nosa i jako jedyny z tej drużyny znalazłem się w profesjonalnej piłce. Z tego, co się orientuję, to z mojego rocznika najwyżej ktoś się dostał do III ligi. Wiara i praca popłacają, trzeba też mieć szczęście. W ogóle w piłce jest wielu chłopaków w niższych ligach, którzy dzisiaj bez problemu wskoczyliby przynajmniej do I ligi i na pewno nie robiliby różnicy na minus. Obecnie jestem prezesem w Sportisie Łochowo, to naprawdę mam chłopaków, którzy mogliby trafić wyżej i być wzmocnieniem dużo lepszych drużyn.

Ma pan takiego jednego trenera, któremu najwięcej pan zawdzięcza?

– Tych trenerów było sporo. Dzisiaj jest taka sytuacja, że pierwszym trenerem w naszym klubie, a pomaga również w akademii, jest Robert Wójcik, który przez wiele lat był szkoleniowcem w młodzieżowych reprezentacjach. To jest człowiek, który jeżeli weźmie chłopaków pod swoje skrzydła, to nauczy ich grać w piłkę, bo ja gdzieś tej taktyki pierwszy raz liznąłem tak naprawdę za niego, i dzisiaj umiem przesuwać się w pressingu niskim, wysokim i średnim. Te detale wyciągnięte z zajęć z trenerem Wójcikiem pomogły mi w seniorskiej piłce.

Jest pan szczerze zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Mogę powiedzieć, że nie, a większość osób powie, że jestem chory i powinienem się cieszyć, że trafiłem do Ekstraklasy z takimi umiejętnościami, natomiast myślę, że najlepiej oceniliby to szkoleniowcy, którzy mnie w trakcie kariery prowadzili. Oni wbijali mi do głowy, żebym zaczął pracować nad sobą nie tylko piłkarsko, ale też w wielu innych kwestiach, bo później będę żałował, że nie poszedłem gdzieś wyżej. Żałuję tylko momentu trafienia do Cracovii, gdzie tak naprawdę chyba nie byłem jeszcze przygotowany do piłki seniorskiej na tym poziomie, i to się odbiło na tym, że gdzieś ta pierwsza runda mi nie wyszła, mimo że trener na mnie stawiał. Potem zaczęły się  te wypożyczenia – do Janikowa, gdzie jechałem do II-ligi, strzelałem 14 goli i znowu zagrałem jedynie 100 minut w Ekstraklasie, następnie do Radzionkowa. I tak na zmianę. Pięć lat uciekło w moment, chociaż były epizody w Cracovii, które będę wspominał do dzisiaj, tak, jak mecz z GKS-em Bełchatów, po którym wszystko mogło się odmienić, bo przedłużyłem kontrakt, za chwilę pojechałem na testy do Wołynia Łuck, tam byli ze mnie zadowoleni, Cracovia chciała mnie wypożyczyć, a Wołyń za to chciał mnie kupić. Właśnie takie detale składają się na to, że wykonujesz jakiś krok, trafiasz do innego klubu i tam ci żre, więcej idziesz wyżej i wyżej. Dotyczyło to też mnie w tych niższych ligach, ale też wielu innych zawodników zmieniających klub i kwestia wyboru decyduje o tym, że nie robią mniejszej, średniej czy większej kariery. Trafiłem do Ekstraklasy i się z tego cieszę, ale wiem, że jak kiedyś usiądę w fotelu, to zdam sobie sprawę, że było mnie stać na więcej, ale nie rozpaczam z tego powodu – to jest tylko mój problem, że nie poszedłem gdzieś wyżej, bo nie byłem nie wiadomo jakim pracusiem i to też pewnie zadecydowało o tym, że skończyłem na Ekstraklasie.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix