Nie byli na Igrzyskach, a są Olimpijczykami. Romantyczna historia drużyny z małej wsi

Dziś zakończyły się zmagania na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio, a Olimpijczyk Kwakowo zakończył swoją piłkarską przygodę, którą warto raz jeszcze naświetlić i opowiedzieć.  W szczegółach, bo rzadko spotykamy się z takim piłkarskim romantyzmem. Klub z małej wioski, bez struktur młodzieżowych, trenujący cały rok na naturalnym boisku bez oświetlenia, składający się głównie z lokalnych zawodników – który jeździł na międzynarodowe turnieje po całej Europie, a w Polsce był w stanie rywalizować jak równy z równym, nawet z największymi. Jak do tego doszli?

Nie byli na Igrzyskach, a są Olimpijczykami. Romantyczna historia drużyny z małej wsi

Kilkukrotnie wspominaliśmy w naszych artykułach o Olimpijczyku Kwakowo, z uwagi na fakt, że przez ostatnie pół roku grali w CLJ U-15. To był swego rodzaju fenomen, bo klub z wioski liczącej 650 mieszkańców, w którym funkcjonowała tylko jedna drużyna (!), grał w jednej lidze z Lechem Poznań, Pogonią Szczecin czy Lechią Gdańsk. Mało tego, oni nie dostali w czternastu spotkaniach w cymbał, tylko utrzymali się w tej lidze.

Pod koniec czerwca dotarła do nas informacja, że to już definitywny koniec przygody rocznika 2006, jedynej drużyny w Olimpijczyku. We Włoszech zagrali swój ostatni, pożegnalny turniej, który wygrali, mierząc się po drodze z Udinese Calcio czy Pordenone. Zdobyli puchar, więc powinni się cieszyć, a po końcowym gwizdku… zaczęli płakać, bo wiedzieli, że nadszedł czas rozstania.

Spora grupa ludzi z tego klubu: zawodników, trenerów, działaczy, sponsorów była związana ze sobą od ośmiu lat. Byli jak papużki nierozłączki. Trenowali cztery razy w tygodniu na boisku w Kwakowie a w każdy weekend grali mecze. Spędzali ze sobą tak dużo czasu, że stali się dla siebie kimś więcej niż tylko kolegami z drużyny. W wielu klubach słyszymy wyświechtane slogany: “jesteśmy jak rodzina”, a w przypadku Olimpijczyka to nie są puste słowa, bo za tym szły czyny.

W tym momencie Olimpijczyk Kwakowo zawiesił swoją działalność, bo nie mają już w swoich szeregach ani jednego zawodnika. Poszli w Polskę. Jakub Adkonis trafił do Legii Warszawa. Dziewięciu piłkarzy trafiło do Arki Gdynia: Przemysław Sidorowcz, Hubert Kozoduj, Konrad Dąbrowski, Kacper Nowak, Bartek Płaczek, Kacper Protas, Kacper Raczyński, Kuba Ozimek i Oskar Dąbrowski. Trzech do Gryfa Słupsk: Mikołaj Moroń, Sebastian Słominski i Adam Lemańczyk. Dwóch do Olimpii Grudziądz: Filip Miler i Oskar Chadacz.  Do tego Kuba Dymowski trafił do Bałtyku Koszalin, Miłosz Choiński do Błękitnych Wronki i Mikołaj Nowakowski do Jantaru Ustka.

Można rzecz, że odcięli się od pępowiny. Czy zrobią kariery? Trudno wyrokować, na pewno ci chłopcy mają papiery na duże granie, co pokazali w Olimpijczyku. Do tego też od kilku lat byli już w notesach skautów największych polskich akademii, ale woleli zostać w Kwakowie, bo czuli, że tu ciągle się rozwijają, mimo trudnych warunków.

Zaczęło się niewinnie…

Z pozoru historia taka, jak wszystkie inne – do szkoły w małej miejscowości przychodzi młody, ambitny nauczyciel WF-u, który stwierdził, że otworzy sekcję piłki nożnej. – Klub powstał osiem lat temu przy szkole jako UKS. Bazowaliśmy na siedmiu zawodnikach z tej szkoły, gdzie na co dzień byłem nauczycielem WF-u. I właściwie to chłopcy namówili mnie do tego, żeby powstał ten klub. Chodzili za mną i mnie męczyli, że chcieliby częściej grać w pikę nożną. Stwierdziłem, czemu by nie spróbować, skoro mam chętnych? W tym samym czasie rozpocząłem kurs na instruktora piłki nożnej – opowiada o początkach, Krzysztof Muller, trener i założyciel Olimpijczyka.

Choć pierwsze treningi nie napawały optymizmem. – Mamy w archiwach nagrania z pierwszych treningów Olimpijczyka, gdzie chłopcy w ogóle nie byli zainteresowani piłką. Chodzili po boisku i kwiatki zbierali – wspomina z uśmiechem na ustach prezes Olimpijczyka Kwakowo, Mirosław Lewandowski. – Pamiętam pierwszy trening dzieci z Kwakowa. To nie było nawet tak, że nie potrafili grać w piłkę, oni nawet nie umieli biegać i poprawnie się poruszać. Aczkolwiek mieliśmy świadomość, że pracą, jakością treningów, wytrwałością, którą zapewniał trener, że to nam się uda. I to nam się udało, mimo że na początku nie mogliśmy liczyć na pomoc z zewnątrz. Byliśmy zdani na samych siebie – dodaje Tomasz Adkonis, rodzic i sponsor klubu.

– Początki były świetne. Mieliśmy fajne treningi, a co tydzień graliśmy na jakimś turnieju. Cały czas coś się działo i cieszyłem się z tego, że mogę grać w piłkę i mierzyć się z, co rusz, nowymi rywalami. Ten okres zawsze będę najlepiej wspominał – zapewnia Jakub Adkonis, piłkarz Legii Warszawa, który w Olimpijczyku spędził osiem lat. 

– Nasze początki wyglądały tak, że przegrywaliśmy wysoko z drużynami z naszego regionu. Pojawiały się głosy: “z czym wy do nas startujecie?”. Jednak z czasem to zaczęło się zmieniać. Zaczęli nas szanować i wielokrotnie musieli uznawać wyższość naszego zespołu, mimo że graliśmy z nimi młodszym rocznikiem. To dało tym klubom do myślenia i teraz też ciężej pracują, podążyli naszą ścieżką – cztery jednostki treningowe w tygodniu, dodatkowe treningi motoryczne. Jesteśmy dumni z tego, że udało nam się zmotywować drużyny z regionu do pracy i mamy nadzieję, że w przyszłości będziemy cieszyć się z talentów z ziemi słupskiej w zawodowej piłce – mówi Dariusz Protas, kierownik drużyny Olimpijczyka Kwakowo.

Chcieliśmy robić coś innego niż wszyscy. Z uwagi też na fakt, że mieliśmy w klubie tylko dwa roczniki (2005 i 2006) nasza uwaga mogła się skupić tylko na tych chłopcach, co sprawiało, że poświęcaliśmy  im więcej czasu oraz pieniędzy. Łatwiej zorganizować wyjazd na turniej dla jednej czy dwóch drużyn, aniżeli dziesięciu, które są w strukturach innych klubów. My mieliśmy zupełnie inny pomysł – podkreśla Muller.

– Gdy zacząłem robić cztery jednostki treningowe w tygodniu to wielu trenerów pytało, czy mnie nie powaliło do reszty, żeby tak męczyć dzieci? A to nie wyglądało tak, że my biegaliśmy aż do wycieńczenia lub katowaliśmy dane elementy gry do obrzydzenia. My raz w tygodniu wprowadzaliśmy inne sporty: graliśmy w piłkę ręczną, koszykówkę, siatkówkę. Też było mi łatwiej, bo trzon tej drużyny stanowili chłopcy ze szkoły w Kwakowie, której byłem nauczycielem WF-u, więc mogłem z nimi spędzać, nawet po osiem godzin dziennie. Ci zawodnicy nie doznali poważniejszych urazów, gdy u mnie byli, mimo że tak często się spotykaliśmy. Nikt nie przychodził na treningi za karę – dodaje.

Sporo treningów toteż były kłopoty z frekwencją? – Nigdy nie mieliśmy problemów z frekwencją na treningach. Mróz? Śnieg? Deszcz? To nie miało znaczenia i tak graliśmy na naszym naturalnym boisku przez cały rok. Bez oświetlenia, bez nawadniania, bez szatni z prawdziwego zdarzenia. Na salę gimnastyczną szliśmy tylko w ekstremalnych przypadkach. Dlaczego? Powiem krótko, jeśli ktoś ma klaustrofobię to nie polecam, żeby tam w ogóle wchodził – podkreśla Mirosław Lewandowski, prezes Olimpijczyka Kwakowo.

Czy od razu było widać, że ci chłopcy mają potencjał na zrobienie czegoś więcej niż tylko granie meczów z pobliskimi wsiami? – Mam na to świadków, że po miesiącu pracy z siódemką chłopaków, powiedziałem, że pojadę z nimi na ogólnopolski etap Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Nikt mi nie wierzył, a wręcz te moje słowa wywoływały uśmiech u innych osób: „w lidze nie wygrywacie spotkań, a aspirujecie do bycia najlepszej drużyny w województwie?”. Początki były takie, że w pierwszym roku istnienia naszego klubu, przegrywaliśmy praktycznie z każdym. Wynik nie był dla mnie ważny na tamtym etapie. Chciałem, żeby nauczyli się wtedy otwierać grę to było najważniejsze. Przegrywaliśmy, ale widziałem w nich potencjał i chęć poprawiania swoich umiejętności – opowiada Muller.

– Mieliśmy od samego początku taki plan, żeby pracować więcej niż inni. Talent to jest tylko 1%, a reszta to jest ciężka praca. Wychodzę z założenia, żeby stawać sobie jak najwyższe cele, jakie tylko są możliwe, bo, nawet, jeśli osiągniemy połowę tego sukcesu to dalej jest to więcej niż inni. Naszym celem głównym było wychowanie zawodnika do Ekstraklasy i reprezentacji Polski. A chłopakom powtarzałem: „ty chcesz grać w FC Barcelonie. Masz tam pójść, jeśli będziesz ciężko pracował to taka Legia czy Lech będą dla ciebie furtką w przyszłości”. I na razie, co nie którzy, są na dobrej drodzy, żeby spełnić marzenia – dodaje.

Czy pojawiały się chwile zwątpienia w drużynie i trudniejsze momenty? – Jak w każdym klubie były trudne momenty, których nie wrzuca się na Facebooka. Myślę, że nawet więcej było tych trudnych momentów, bo porażka uczy najwięcej. Nie chodzi mi o wyniki, ale dzieci zawsze mocno przeżywają klęski. Aczkolwiek nigdy u nas nie było zwątpienia. Chłopcy byli ambitni. Mimo że byli dziećmi to chcieli grać z dużo starszymi, będąc w pierwszej klasie szkoły podstawowej, próbowali swoich sił z szóstoklasistami. W tym wieku najważniejsza jest zabawa i my się bawiliśmy, ale już było widać, że oni chcą wyzwań. Lechia Gdańsk pytała o jednego z naszych zawodników, gdy ten miał zaledwie 8 lat. Aczkolwiek rodzice i zawodnicy zaufali nam, że możemy zrobić coś innego niż inni. Trudne momenty były, ale zwątpienia nigdy – podkreśla szkoleniowiec Olimpijczyka.

Pierwsze turnieje międzynarodowe

Nie minęły dwa lata od powstania klubu, a już zaczęły się pierwsze wyjazdy zagraniczne i turnieje międzynarodowe. Olimpijczyk od samego początku chciał przeżyć piękną przygodę, a mecze poza granicami kraju dla dzieci z małej wioski to już było wielkie przeżycie. Skąd na to pieniążki, skoro to taki mały, biedny klubik?

Pierwsze wyjazdy organizowaliśmy z własnej kieszeni. Tomasz Adkonis zapewnił nam dwa busy, dołożyliśmy pieniądze na paliwo, rodzice też się zrzucili i jechaliśmy grać. Od tego się zaczęło. Później, gdy jechaliśmy do Hiszpanii zorganizowaliśmy duży festyn rodzinny, gdzie zbieraliśmy pieniądze na marzenia chłopaków. Tworzyliśmy też różne zbiórki w Internecie. I w taki sposób pojechaliśmy do Hiszpanii, dokładając też jeszcze własne środki – opowiada o początkach prezes Olimpijczyka Kwakowo, Mirosław Lewandowski.

Już po pierwszych wyjazdach zauważyli, że ich zawodnicy potrzebują takich turniejów, że ich to nakręca, dlatego postanowili sobie, że przynajmniej raz w roku, będą uczestniczyć w międzynarodowym przedsięwzięciu. – Czasem wychodziły nam dwa turnieje międzynarodowe w roku, ale ten jeden zawsze musiał być. Z kolei w kraju jeździliśmy na wszystkie zawody, jakie tylko się dało, żeby chłopcy nabierali większej pewności siebie i mentalności zwycięzcy. Bo to były dwa aspekty, z którymi mieli największe problemy jako dzieci – tłumaczy Dariusz Protas, kierownik drużyny i wiceprezes klubu.

Na początku jeździli na turnieje za własne pieniądze i z wszelkiego rodzaju zbiórek. Gmina i sponsorzy nie byli ślepi na poczynania Olimpijczyka i postanowili dołożyć też swoje pieniądze, żeby pomóc tym chłopakom spełniać marzenia.  – Później to się tak rozwinęło, że coraz większe pieniądze nasz klub był w stanie wydawać na wyjazdy. Gmina Kobylnica nam też pomagała. Doszliśmy do momentu, gdzie coraz łatwiej było nam się pozbyć firmowych pieniędzy, żeby pomóc tym dzieciom. Wkład rodzicielski był zawsze mały, staraliśmy się o to, żeby zminimalizować koszty rodzicom. Chcieliśmy dawać radość tym dzieciakom. Wiele pociech z małych wiosek nigdy nie będzie miało okazji, żeby w ogóle wyjechać za granicę, nie wspominając o grze na międzynarodowych turniejach, a my zwiedziliśmy i graliśmy w wielu krajach w Europie: Holandia, Dania, Hiszpania, Włochy, Słowacja. Zauważyliśmy, że po każdych zagranicznych wyjazdach nasi zawodnicy wracali do Polski jeszcze silniejsi i chcieli pracować ciężej. To była dla nich motywacja – wyjaśnia Lewandowski.

Pod względem finansowym nasz klub miał dwóch fantastycznych sponsorów. Dzięki temu było nas stać na wszystkie turnieje międzynarodowe. Rodzice naszych zawodników praktycznie za nic nie płacili. Gmina Kobylnica też nam pomagała. Tu są ludzie tak oddani, że bez nich nie dalibyśmy rady, a mam na myśli: Mirosława Lewandowskiego, Tomasza Adonisa i Leszka Kulińskiego (wójt gminy Kobylnica). Do tego też mamy fantastycznych rodziców – dodaje Krzysztof Muller, szkoleniowiec Olimpijczyka Kwakowo.

Przez ponad sześć lat uczestniczyli w wielu turniejach międzynarodowych i rywalizowali z takimi markami jak: FC Barcelona, Stoke City, HSV Hamburg czy RB Lipsk. – Z tymi ostatnimi nawet wygraliśmy na turnieju w Austrii. Groteskowo brzmi zdanie: ”Akademia, która powstała za 30 milionów euro, odpadła z Kwakowem”. Stworzyliśmy fajną historię – podkreśla.

Co takie turnieje dają młodym zawodnikom z wioski, oprócz tego, że mogą  pozwiedzać Europę? – To jest doświadczenie, którego nie można kupić. Gdy mieliśmy w klubie dwa roczniki: 2005 i 2006 to każda drużyna raz jechała w roku na turniej międzynarodowy. Do momentu lockdownu byliśmy, bodajże na ośmiu turniejach rangi międzynarodowej. Najbardziej pamiętam rozgrywki na Słowacji, które były eliminacjami do turnieju w Hiszpanii, gdzie grały najlepsze drużyny na całym świecie: FC Barcelona, PSG, Real Madryt, Stoke City itp. I był tam jeden klub z Polski… Olimpijczyk Kwakowo. Kapitalny turniej. Poziom? Kosmiczny. To tak, jakby zestawić ze sobą malucha z odrzutowcem. Zupełnie inna liga. Chłopcy nie wiedzieli, co tam się stało. Przez tydzień dochodzili do siebie. Jak to na nich podziałało? Jak płachta na byka, bo wrócili z takim zapałem do pracy, że wygrali Deichmann Cup i pojechali na mistrzostwa Polski w swoim roczniku. Turniej w Hiszpanii dał naszym chłopcom jeszcze większy bodziec do dalszej pracy. Chcieli być jeszcze lepsi – opowiada Muller.

Ciężka praca i wiara w sukces

Z roku na roku rośli w siłę i coraz głośniej robiło się o Kwakowie w regionie i poza nim. Był przecież Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, którego, co prawda, nie udało im się wygrać, ale zajęli piąte miejsce w Polsce. Byli najlepsi na Pomorzu na etapie wojewódzkim i dzięki temu mogli pojechać do Warszawy na ogólnopolskie finały. Pamiętajmy, że ta drużyna składała się z zawodników z Kwakowa i okolic. To naprawdę rozbudza wyobraźnię, choć trener Muller od samego początku powtarzał, że Olimpijczyk wygra cały Turniej, co się nie udało, ale zaliczyli piękną przygodę.

I takich przygód mieli wiele, o których już wspomnieliśmy w poprzednim akapicie, ale na pewno trzeba w tym momencie zadać pytanie: jak im się to udało? Wyróżniała nas od samego początku ciężka praca. Gdy zaczynaliśmy to większość szkółek wokół nas, trenowało dwa, trzy razy w tygodniu. My jako pierwsi w regionie wprowadziliśmy cztery jednostki treningowe w tygodniu. Do tego jeździliśmy na każdy możliwy turniej. Mieliśmy zawalony praktycznie każdy weekend przez ostatnie osiem lat. Do tego też dbaliśmy o inne rzeczy – treningi motoryczne czy biegowe, które były czymś dodatkowym dla chłopców. To był nasz atut i dzięki temu mogliśmy rywalizować z najlepszymi drużynami na Pomorzu, a na samym końcu naszej przygody, nawet z takimi markami jak Lech czy Pogoń – wymienia Dariusz Protas.

– Nie znam takich drużyn w naszym regionie, które tak często trenowały. Trener Krzysztof Muller pracował z tymi chłopakami cztery razy w tygodnie i do tego dochodziły czasem dwie jednostki meczowe lub więcej, gdy przydarzył się większy turniej. I ta praca dała rezultat, mimo że nigdy nie przeprowadzaliśmy żadnej selekcji. Mieliśmy serce do tych chłopaków. Chcieliśmy coś zrobić dla kogoś, nie dla pieniędzy czy sławy, ale dla dzieci – zaznacza prezes Olimpijczyka.

Wierzyliśmy w ten projekt od samego początku. Było widać, że ci chłopcy wyróżniają się na tle innych rówieśników z powiatu. Do tego zawsze była widoczna u tych dzieci wola walki. Czuli, że spełniają swoje marzenia na turniejach. Gdy przegrywali, pojawiał się płacz. Aczkolwiek nie chcieli się poddawać, tylko szli stopniowo do przodu. Nie zniechęcali się do treningów – dodaje.

Chłopcy się wyróżniali grając w takim małym klubie jak Olimpijczyk, gdzie nie ma struktur młodzieżowych, a mimo to najzdolniejsi nie odchodzili do większych ośrodków? Kwakowo nie chciało nikogo wypuścić z wioski? Trzymali dzieci na smyczy? – Dlaczego nie odeszli ci zawodnicy wcześniej z Olimpijczyka? Dzięki trenerowi. To nie jest zwykły trener. Chłopcy traktowali go jak ojca. My jako rodzice, gdy mieliśmy jakiś problem z dzieckiem, jeśli chodzi o szkołę to nie rozmawialiśmy z naszą pociechą, a kontaktowaliśmy się z trenerem, bo on miał na nich ogromny wpływ. Dzieci były jemu oddane. Żaden z chłopców nie chciał odchodzić, bo czuł się tu swobodnie, grał w każdym meczu, a wiemy, jak to jest przy transferze do klubu, gdzie jest selekcja i tych minut może być mniej. Z kolei tutaj była perspektywa taka, że mogą zrobić wielkie rzeczy w małym klubie – tłumaczy Lewandowski.

– Nigdy nikogo u nas nie trzymałem na siłę. Każdy miał wolną rękę. Chłopcy dostawali wiele ofert, ale nie chcieli odchodzić. To nie jest tak, że chcieliśmy pieniądze za transfery. Na tym poziomie to jest dla mnie chore, żeby płacić ekwiwalenty za 11-12 latka. Coś jednak sprawiało, że zawodnicy z nami zostawali na dłużej. Byliśmy rodziną, dobrze się czuliśmy w swoim towarzystwie i chcieliśmy spełniać marzenia, i wierzyliśmy, że możemy je realizować. Tak, jak awans do CLJ był dla nas wielkim marzeniem, które udało się spełnić, bo chłopcy byli skoncentrowani na celu i ciężkiej pracy. I przede wszystkim byliśmy rodziną, dlatego nikt od nas nie odszedł w międzyczasie – uważa Muller.

– Podam jeden przykład: Legia Warszawa jeszcze przed barażami do CLJ U-15, chciała pozyskać Jakuba Adkonisa, a on powiedział: “nie, ja chcę grać w Olimpijczyku Kwakowo do końca, wywalczyć awans do CLJ-ki i w niej grać. Pokazać, że potrafimy”. Ten transfer ziścił się dopiero teraz, gdy nasz projekt się zakończył – wyjaśnia. 

Czułem, że tutaj cały czas się rozwijam i nie chciałem odchodzić. Wychodziłem z założenia, że treningi są tutaj wymagające. Awansowaliśmy do CLJ-ki, więc to też był kolejny argument za tym, żeby nie odchodzić, bo mogłem grać na najwyższym poziomie, jaki jest możliwy w Polsce w tej kategorii wiekowej. Po prostu w Olimpijczyku czułem się bardzo dobrze i nie miałem takiej potrzeby, żeby opuszczać ten klub – mówi nam Jakub Adkonis.

Dlaczego wokół tego klubu oprócz trenera Mullera, pojawiały się kolejne osoby, które chciały wspomóc ten projekt? – Uwierzyłem w tego trenera, jego pasję, zaangażowanie i wiedziałem, że to, co mówił i chciał osiągnąć to faktycznie może się udać. Wzorem do naśladowania dla nas była Sparta Sycewice, gdzie trener Ryszard Hendryk robi coś bardzo podobnego, też skupia się na dzieciach z wiosek, spełniając ich marzenia. Od razu wiedziałem, że nasz projekt się uda – mówi z przekonaniem Tomasz Adkonis.

Nie straszny im Lech, Pogoń czy Lechia

W listopadzie zeszłego roku wygrali ligę wojewódzką, a następnie baraże z Salosem Szczecin i awansowali do upragnionej Centralnej Ligi Juniorów U-15. Przyznamy się wam szczerze, że myśleliśmy, że Olimpijczyk Kwakowo to będzie taka drużyna, która będzie dostawała w trąbę od każdego i z hukiem spadnie z ligi, bo wtedy nie wiedzieliśmy, co to jest za zespół, a gdy usłyszeliśmy, w jakich warunkach trenują i bazują tylko na chłopcach ze swojej małej gminy to nie dopuszczaliśmy do naszych głów takich myśli, że mogą nawiązać jakąkolwiek walkę o utrzymanie w CLJ.

Posypujemy głowy popiołem i oddajemy szacunek drużynie z Kwakowa. Zajęli szóste miejsce w grupie B, mając dwa punkty przewagi nad przedostatnim FASE Szczecin, które spadło z ligi. Olimpijczyk był w stanie w minionym sezonie pokonać m.in. Lechię Gdańsk (2:1), AP Reissa Poznań (3:2) czy dwukrotnie FASE Szczecin (4:1 i 3:1), czyli przedstawicieli dużych miast i akademii z pełnymi strukturami młodzieżowymi, profesjonalnym zapleczem, skautingiem itd. W Kwakowie tego nie ma, a wygrywali te mecze.

– Do 2. kolejki CLJ U-15 wygrywaliśmy wszystko, jak leci i to zdecydowanie, a tutaj trochę się zachłysnęliśmy tym poziomem, bo udało nam się na start ligi wygrać z FASE 4:1. CLJ-ka nauczyła nas pokory. Po pierwszym meczu pomyślałem sobie: „idziemy po mistrzostwo”. Wszyscy w to uwierzyli w drużynie. I nagle życie nas brutalnie zweryfikowało. Pojawiły się drobne urazy, wysoka intensywność i mniejsza koncentracja. Przyszła pierwsza, druga, trzecia i też czwarta porażka. Wszystkie po sobie, uczyliśmy się tej ligi. I poznaliśmy, czym jest prawdziwa piłka nożna. Centralna Liga Juniorów to jest naprawdę wysoki poziom a liga wojewódzka wygląda bardzo blado przy niej. To tak, jakby zestawić ze sobą Ferrari z Maluchem. Tu jest prawdziwa piłka nożna. Godziny spędzałem nad analizami swojej drużyny i przeciwnika. Przez te pół roku nauczyłem się więcej jako trener niż na wszystkich kursach trenerskich. Bezcenne doświadczenie – zaznacza Muller.

CLJ-ka to była trampolina do rozwoju. Zawodnicy wiele się nauczyli przez te pół roku, co też pokazała runda rewanżowa. Na początku sezonu przegrywaliśmy mecz za meczem, a później wyglądaliśmy coraz lepiej, najpierw były coraz niższe porażki, aż doszło do zwycięstw nad Lechią Gdańsk, AP Reissa i remisem z Lotosem Gdańsk. Progres olbrzymi i wszystko dzięki temu, że mogliśmy rywalizować z najlepszymi. Zawsze powtarzam – lepiej przegrać 0:1 z mocnym rywalem aniżeli wygrać 15:0 w lidze wojewódzkiej, bo takie zwycięstwo nikomu nic nie daje, a porażki uczą zwyciężania i poprawiania błędów. Jeszcze raz powtórzę – CLJ-ka nauczyła nas pokory – podkreśla.

Olimpijczyk Kwakowo znika z piłkarskiej mapy, ale w PZPN-ie jeszcze będzie widnieć nazwa ich drużyny, bowiem dokonali fuzji ze Spartą Sycewice, żeby CLJ-ka pozostała w ich gminie Kobylnica. Aczkolwiek ani jeden zawodnik z Kwakowa nie będzie grał na tym poziomie, bo oni już są za starzy i szturmowo wyjechali do większych ośrodków.

Czy to etyczne, że do takich ruchów dochodzi w tej lidze, że Sparta będzie grała na tym poziomie, choć nie wywalczyła sobie awansu na boisku? Jest to kontrowersyjny temat i można mieć różne zdania, ale nie będziemy tego roztrząsać w tym materiale, w którym światła reflektorów padają na Olimpijczyka i ich piękną przygodę.

Gablota z pucharami Olimpijczyka Kwakowo. Okazała, co nie, jak na osiem lat działalności?

„Last Dance” zakończony sukcesem i wielką rozpaczą

Po zakończonym sezonie Centralnej Ligi Juniorów Olimpijczyk udał się jeszcze do Włoch na ostatnią międzynarodową przygodę. W turnieju brały udział dwie uznane włoskie marki Udinese Calcio (Serie A) i Pordenone Calcio (Serie B). Drużyna z Kwakowa doszła do wielkiego finału tych rozgrywek i pokonała Pordenone 2:0. Swoją przygodę zakończyli w wielkim stylu przywożąc do domu wielki puchar.

– Ten turniej to miała być puenta naszej przygody. Każdy międzynarodowy turniej to dawka niesamowitej wiedzy dla trenera. Wszystkie drużyny z Włoch grały w ustawieniu z piątką obrońców w defensywie, a trójką w ofensywie. Takie manewry taktyczne nie są jeszcze często spotykane w Polsce, a tam każdy tak grał. Aczkolwiek jechaliśmy tam przede wszystkim dobrze się bawić,  choć chłopcy bardzo chcieli ten turniej wygrać i z przytupem zakończyć naszą piękną przygodę. Determinacja w dążeniu do tego celu, była widoczna od pierwszego meczu – opowiada. 

– Sam turniej był niesamowity. Przed dwoma ostatnimi meczami zagrano nam hymn narodowy – coś pięknego. Wielkie emocje, świetna otoczka, wysoki poziom drużyn przeciwnych, a w szczególności Udinese Calcio i Pordenone Calcio. Myślę, że każdy polski klub powinien udawać się na turnieje międzynarodowe, bo to jest coś kapitalnego dla chłopców. Poznają nową kulturę, obyczaje, ludzi i mierzą się z zupełnie innym stylem gry. Bardzo cenne doświadczenie – dodaje.

– Może byliśmy w finale słabsi pod względem taktycznym i fizycznym od Pordenone, ale zaangażowaniem, serduchem i ambicją nadrobiliśmy te braki i wygraliśmy 2:0. Przydatne okazało się doświadczenie wyniesione z CLJ, gdzie nauczyliśmy się przezwyciężać kryzysy w trakcie meczów – zaznacza trener Olimpijczyka.

Aczkolwiek tuż po zakończonym gwizdku nie było euforii, a pojawiły się łzy. Dlaczego? – Łzy poleciały dlatego, że wiedzieliśmy, że to nasz ostatni mecz. Na początku się cieszyliśmy, ale w szatni przed ceremonią wręczenia medali, wszyscy zaczęli płakać, ponieważ mieliśmy taką świadomość, że nigdy już ze sobą nie zagramy – tłumaczy Jakub Adkonis.

– Spędziliśmy razem osiem lat. To jest kawał czasu. Pierwszy raz przeżyłem coś takiego, nawet trudno mi do tego wracać wspomnieniami, bo od razu mam przed oczami obrazek, gdy każdy płacze, bo skończyła się nasza przygoda. Niesamowite emocje, których nie zapomnę do końca życia. Nie spodziewałem się, że ja i zawodnicy w taki sposób zareagujemy po końcowym gwizdku. Przez chwilę się cieszyliśmy, ale po dwudziestu, trzydziestu sekundach pojawiły się łzy, a w szatni to już była prawdziwa rozpacz – wyjawia kulisy Muller.

– Dopiero po tej sytuacji zrozumiałem, dlaczego doświadczeni trenerzy radzili mi, żeby po dwóch, trzech latach zmieniać rocznik i pracować z innym. Teraz to rozumiem, bo z tymi chłopakami się zżyłem, co więcej, znam ich dłużej niż własną córkę oraz traktowałem jak własne dzieci. Dlatego te emocje eksplodowały. Z jednej strony jest to fajne i miłe, a z drugiej to bardzo ciężkie przeżycie dla mnie i dla nich. Wygraliśmy puchar, a on nie miał żadnego znaczenia, bo w głowie mieliśmy tylko takie myśli, że już nie będziemy razem trenować i nie zagramy już w tym składzie żadnego meczu. Zrobiło nam się smutno – zaznacza.

Ta sytuacja dobitnie pokazuje jak mocno byli zżyci ze sobą zawodnicy z trenerem i można w pełni zrozumieć to, że nie chcieli wcześniej opuszczać tego statku, dopóki on płynął. Teraz, gdy zakończył swój kurs, z wielkim smutkiem i żalem wszyscy się ze sobą pożegnali. – My na każdym kroku mówiliśmy, że jesteśmy rodziną i to nie były nigdy słowa rzucone na wiatr. To była też nasza siła, bo byliśmy jednością. Ci chłopcy znali się od lat, rozumieli się bez słów. Nadrabialiśmy różne braki tym, że byliśmy zespołem, rodziną na boisku, jak i poza nim. Chłopcy spędzali ze sobą dużo czasu. Oczywiście, jedni się bardziej lubili, drudzy mniej. Były też konflikty w drużynie, ale szybko były wygaszane, tak, jak chyba w każdej rodzinie. Myślę, że urodziły się tutaj przyjaźnie na długie lata. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby oni byli dobrymi ludźmi, bo nie każdy zostanie piłkarzem. Jeśli tak się stanie, będę niezmiernie z nich dumny – opowiada trener.

To już definitywny koniec klubu?

To już jest koniec możemy iść. Jesteśmy wolni, bo nie ma już nic” – śpiewa Kuba Sienkiewicz  w kultowym utworze Elektrycznych Gitar „Koniec”. Słowa tej piosenki idealnie oddają to, co wydarzało się w Kwakowie dwa miesiące temu. Ich przygoda dobiegła końca, wszyscy się rozeszli w swoje strony, rozjechali po całej Polsce, a klubu już nie ma… przynajmniej w tym momencie.

Plany na przyszłość? Cały czas otrzymujemy zapytania od wielu osób, które chciałoby u nas zacząć grać w piłkę. Będziemy musieli coś z tym zrobić, pewnie to już nie odbędzie się z takim rozmachem, jak dotychczas, bo to raczej niemożliwe. Nie wiem jeszcze jak podejdziemy do kwestii nowych trenerów, bo Krzysztof Muller też chce iść w świat i rozwijać się w nowym miejscu. Mogę zapewnić, że coś jeszcze zrobimy w tym Kwakowie, bo chcemy dać radość dzieciom i uchronić je przed ciągłym siedzeniem przed komputerem. Podejrzewam, że będziemy raczej bawić się na treningach. Mamy swoje pomysły i będziemy kontynuować ten projekt, bo szkoda nam dzieci z małych wiosek, które nie mają większych możliwości do rozwoju i dbania o aktywność fizyczną – wyjaśnia Mirosław Lewandowski, prezes klubu.

Ostatnio odwiedziliśmy Kwakowo, przeszliśmy się po boisku i już tam też to było widoczne, że coś się skończyło. Bo to już nie wyglądało jak boisko piłkarskie, a łąka. Brakowała na niej tylko krów, które by się na niej pasły.

Żal zostaje w sercu. Proszę zobaczyć, nie było nas chwilę na boisku i już mamy ściernisko. Włożyliśmy serce w ten klub. We Włoszech przeżywaliśmy smutek wraz z chłopcami. Musimy coś zrobić w Kwakowie, żeby po prostu nie zwariować. Piłka, piłką, ale ten projekt, który nam się udał, będzie trzeba kontynuować, chociażby poprzez częstsze przyjeżdżanie na to boisko, o które nikt nie zadba, jeśli my tego nie zrobimy – podkreśla prezes.

Żałuję, że ta przygoda się skończyła. Aczkolwiek byłem już oswojony z tą myślą dużo wcześniej. Taki był plan i został on zrealizowany. Chcemy dalej kontynuować ten projekt. Aczkolwiek przyda nam się pół roku, rok przerwy. I zaczniemy od zera, od najmłodszych grup chłopców lub dziewczynek. Chcemy wrócić, ale potrzebujemy chwili oddechu, bo byliśmy mocno zaangażowani w ten projekt. Każdy weekend poza domem, bo Olimpijczyk grał mecze lub turnieje. Najważniejsze, że spełniliśmy nasz cel – wysłaliśmy zawodników w Polskę do renomowanych akademii. Teraz wszystko w ich rękach. Będziemy bacznie obserwować ich dalsze postępy – zapewnia Protas.

– Z kolei, ja nie żałuję, że ten projekt już się skończył. Jestem zadowolony, bo zdecydowana większość z tej grupy rozwija się dalej. Trzymam mocno za nich kciuki, kibicuję i wierzę w to, że o tych chłopcach będzie jeszcze głośno. Uważam, że to, czego nauczyli się tutaj w Kwakowie, przyda im się w dorosłym życiu. Nie mogę się doczekać tego, co będzie później – w jaki sposób oni poukładają swoje życia. Przez tyle lat mocno się razem zżyliśmy. Ci chłopcy stali się częścią całego społeczeństwa i wierzymy, że im się powiedzie w przyszłości – dodaje Tomasz Adkonis.

– Ten projekt zmienił wszystko w moim życiu. Dzięki chłopcom zostałem trenerem i z roku na roku dążyłem do tego, żeby być jeszcze lepszym tak samo jak zawodnicy. Gdy wrócę myślami, jakie błędy popełniałem, jak byłem jeszcze instruktorem piłki nożnej… sam siebie uderzyłbym w twarz. Chciałem się rozwijać, bo widziałem, że chłopcy widzą we mnie autorytet, więc nie mogłem tego popsuć. To oni więcej zmienili w moim życiu, niż ja w nich. Dzięki nim stałem się lepszym trenerem, bo oni bardzo tego chcieli. Pierwszy raz od ośmiu lat mam teraz wakacje (śmiech). Olimpijczyk pochłonął mnie kompletnie. Omijały mnie wesela, imieniny rodziny itd., bo graliśmy mecze lub turnieje. Nie byłem na urodzinach swojej córki, bo był mecz, a nie miałem wtedy, z kim tych chłopców zostawić – opowiada Muller.

– Jeszcze raz chcę podkreślić udział osób trzecich w tym projekcie, bo bez nich nic by się nie udało. Jose Mourinho czy Pep Guardiola bez ludzi wokół, niczego nie zrobiliby w Kwakowie. Wiele osób mi pomagało, wspierało i razem rośliśmy w siłę. A ja chciałem być cały czas lepszym trenerem, jeździłem na kursy, staże i rozwijałem się na wielu płaszczyznach – jako trener mentalny, trener od przygotowania fizycznego, ba, nawet zrobiłem kurs jogi, żeby nauczyć zawodnika poprawnego oddychania. Teraz mam licencję UEFA A i przede mną tylko UEFA Pro. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie chłopcy z Kwakowa, możliwe, że nigdy nie zostałbym trenerem – dodaje.

Czy w tej malowniczej wsi już nie będzie piłki nożnej? Będą żyć tylko wspomnieniami? – Daliśmy takie wyzwanie Krzysztofowi Mullerowi, żeby zrobił dla nas jeszcze jedną rzecz i przeżył deja vu, czyli wykonał pierwszy krok, od którego powstał nasz klub. Osiem lat wybrał ośmiu chłopców, z którymi zaczął pracować. On musi zobaczyć, jacy chłopcy są w naszej szkole. Może uda się zebrać grupkę, z którą będzie można popracować i stworzyć coś nowego – zastanawia się Lewandowski.

Incydent czy pomysł na budowę innych klubów?

Czy za pięć, dziesięć lat będzie ktoś jeszcze pamiętał o Olimpijczyku Kwakowo oprócz osób, które działały przy tym klubie? Czy ich historia już definitywnie się skończyła? Czy paradoksalnie, ona się dopiero zaczyna? Trener Muller z wiarą w głosie mówi o tym, że za jakiś czas ponownie spotka się ze swoimi wychowankami, ale już w reprezentacji Polski – on w roli selekcjonera, a oni kadrowiczów.

Brzmi jak scenariusz filmu sci-fi? W tym momencie tak, czy osiem lat temu ktoś uwierzyłby w to, że chłopcy z Kwakowa awansują do CLJ-ki, utrzymają się w niej, grając jak równy z równym z najlepszymi akademiami w Polsce? Pewnie, że nie, historia Olimpijczyka jest niesamowita, też z uwagi na realia, jakie panują w polskiej piłce. Jest na wiosce jeden wyróżniający się, prosperujący chłopak? To od razu trafia do większego ośrodka.

W Zielonej Górze czy Gorzowie Wielkopolskim narzekają, że ich najzdolniejsi 11-13 latkowie wyjeżdżają poza granice województwa lubuskiego, żeby dalej się rozwijać, a w tym przypadku mówimy o miastach, które mają ponad sto tysięcy mieszkańców. Oni nie są w stanie utrzymywać talenty u siebie, a w dużo mniejszym Kwakowie  to się udało. I wydaje się, że chłopcy na tym nie stracili, cały czas się rozwijali.

W ostatnich latach pojawiła się taka nagonka, że tylko w największych akademiach zawodnik może się odpowiednio rozwijać. W sumie trudno temu zaprzeczyć, ponieważ nie mamy punktu odniesienia. Rzadko widujemy takie historie, żeby ukształtowany młody zawodnik z niższych lig w Polsce poszedł gdzieś wyżej. Bo skauting w Polsce działa już na dużo wcześniejszym etapie i wyłapuje najzdolniejszych, żeby ich ukształtować jeszcze w akademii.

W Kwakowie dało się stworzyć mocną drużynę z utalentowanymi chłopakami? Wystarczyło im tylko tyle, że mieli boisko i chęci do częstego treningu. Brakowało im komfortu pracy, ale w taki też sposób hartowali swój charakter, który jest bardzo ważny w sporcie. Uparcie dążyli do celu, sięgnęli sufitu – wiek trampkarza i praktycznie wszyscy zawodnicy w błyskawicznym tempie znaleźli nowe kluby. I nie są to ekipy z gminy Kobylnica i okolic, a renomowane akademie w Polsce.

Jeśli czegoś się bardzo chce to można wszystko. Niemożliwe nie istnieje, a ograniczenia są tylko w głowie. Trochę to brzmi jak motywacyjne gatki, ale coś w tym jest i ta historia może posłużyć jako przykład – da się wszędzie zbudować drużynę i wychować zdolnych piłkarzy. Tylko trzeba mieć na to pomysł, walczyć o swoje, nie poddawać się i ciężko pracować. Siłą rzeczy start zawsze będzie bardzo ciężki, a dopiero po kilku latach widać efekty. Trzeba być cierpliwym. Czy ktoś pójdzie w ślady Kwakowa? Niech ten artykuł posłuży jako inspiracja dla innych młodych, ambitnych trenerów z małych miejscowości. Oby więcej takich historii miało miejsce w naszym kraju.

Z KWAKOWA – ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. archiwum Olimpijczyka Kwakowo