Piłkarskie dzieciństwo: Igor Lewczuk

Igor Lewczuk rozegrał ponad 200 spotkań w Ekstraklasie, zdobył m.in. cztery mistrzostwa kraju i tyle samo razy wygrał Puchar Polski, miał także udaną przygodę w poważnej zagranicznej lidze. Jak wyglądały początki jego piłkarskiej kariery? Czy już wie, co będzie robił po jej zakończeniu?

Piłkarskie dzieciństwo: Igor Lewczuk

Ile miał pan lat, gdy poszedł na pierwszy trening?

– Nie chcę skłamać, ale było to bodajże między drugą a trzecią lub trzecią a czwartą klasą szkoły podstawowej. Jak na obecne realia, to zaczynałem dość późno. Moją przygodę z piłką rozpocząłem w Hetmanie Białystok.

Od początku chciał pan zostać obrońcą?

– Tak, jak każdy chłopak chciałem atakować oraz strzelać gole. Na początku grałem z przodu, ale później z racji tego, że moje warunki fizyczne bardziej pasowały do profilu defensora niż napastnika, byłem przesuwany do tyłu.

Którą siłą był wówczas Hetman w Białymstoku?

– Myślę, że drugą, po Jagielloni Białystok, która tułała się wtedy po niższych ligach. Na pewno nie było takiej dysproporcji między klubami, jaka jest teraz. Jeżeli chodzi o mój rocznik, rywalizowaliśmy z Jagiellonią jak równi z równym.

Jak wyglądały treningi w Hetmanie?

– Trenerzy rzucali nam piłkę i mieliśmy po prostu grać. Nie było jakiegoś głębszego pomysłu na zajęcia. Nie było też żadnych specjalistycznych testów. Dowiedziałem się od kolegi, że wybiera się na trening i zapytał mnie, czy też bym nie poszedł. Powiedział mi, gdzie to będzie i tata mnie zawiózł. Było sporo dzieciaków o trenerzy, których zadaniem było „wyławianie” tych, którzy mieli większą smykałkę do gry.

Jako dzieciak mocno interesował się pan piłką? Oglądał pan spotkania reprezentacji czy zagranicznych klubów w telewizji?

– Wtedy nie mogliśmy oglądać meczów na kilku różnych stacjach i wybierać sobie, na jaką ligę akurat mamy ochotę. Zdaje się, że raz na dwa tygodnie w telewizji puszczano mecz Ligi Mistrzów. To było święto, nie tak, jak teraz, że jest to coś powszedniego. Czekaliśmy na transmisję, a wcześniej rozmawiało się o tym w szkole z kolegami. Składy sprawdzaliśmy w Bravo Sport lub na telegazecie. Jeżeli chodzi o polską ligę, to staraliśmy się łapać pierwsze sekundy ze spotkań, ale od razu kodowali.

Chodził pan oglądać także spotkania Hetmana?

– Tak. Na Hetmana chodziłem, na Jagiellonię rzadziej, bo grali wówczas przy ul. Jurowieckiej, a ich stadion przypominał bardziej kurnik niż obiekt piłkarski. Ani to przyjemności z poziomu, ani ciekawe wrażenia wizualne.

Pamięta pan swoje pierwsze korki?

– Najpierw trenowało się na podwórku w „Kornerach” albo „Romario” – popularnych korkotrampkach. Pierwsze „prawdziwe” buty kupiła mi mama. Już nie pamiętam marki, ale była mało popularna. Przed pierwszym wyjściem na boisko trzeba było pierwsze tydzień pochodzić w nich po domu. Wydaje mi się, że kiedyś kupowanie korków miało większą rangę niż dzisiaj.

Nie ma to obecnie większego znaczenia. 

– Owszem. Teraz się z tego śmieję, ale jak ja jako dzieciak kupowałem korki, to stawałem przed lustrem i się po prostu na nie patrzyłem. Po pierwszym treningu pojawiał się oczywiście smutek, że już nie są tak ładne, ale tak to wyglądało.

Przykładał pan dużą uwagę do ocen w szkole?

– Przykładałem się do nauki, szkoła była ważna. Nie wiem, czy nie miałem problemów z zapamiętywaniem informacji, czy dużo się uczyłem, ale absolutnie nie zaniedbywałem ocen.

Wyjeżdżaliście z Hetmanem na zagraniczne turnieje?

– Tak, na pewno byliśmy we Francji. Turniej był rozgrywany pod Paryżem, a przy okazji zwiedziliśmy Lens, byliśmy na stadionie w Metz oraz podziwialiśmy z bliska Wieżę Eiffla. To było dla nas wspaniałe wydarzenie. Jeździliśmy także sporo po Polsce. Do Gdańska, Krakowa czy innych miast.

Radziliście się sobie z krajową czołówką czy byliście bez szans?

– Mieliśmy naprawdę fajny rocznik. Byliśmy także na mistrzostwach kraju, na których zajęliśmy piątą lokatę, co uważam za bardzo dobry wynik. Jak na taki klub, jak Hetman Białystok, to było coś ekstra.

Komuś z pana rocznika również udało się zrobić karierę?

– Jestem zdziwiony tym faktem, ale niestety nikomu. Tylko mi się udało zaistnieć w profesjonalnym futbolu. Niektórzy mieli w dzieciństwie spore predyspozycje do gry w piłkę, ale nie przebili się, nie potrafili poradzić sobie z przeskokiem z piłki juniorskiej do seniorskiej.

Jak u pana wyglądał ten przeskok?

– Hetman występował wówczas na IV-ligowym szczeblu, więc to nie był ogromny przeskok, a warunkami fizycznymi też nie odstawałem. To nie tak, jak teraz, że 18-latek musi przeskoczyć z juniorów do Ekstraklasy i ta różnica poziomów jest zdecydowanie większa. Obyło się bez kontuzji, a to było bardzo ważne.

Nie miał pan problemów z aklimatyzacją w szatni?

– Mówiłem na początku „dzień dobry” i miałem respekt do starszych osób. Nie chcesz być od początku oceniany jako bufon czy chłopak, który nie wiadomo co ma w głowie. Piłkarze nie chcieli, żebym mówił do nich na pan, więc szybko proponowali, żebyśmy mówili sobie po imieniu.

Na Stadionie Narodowym przed finałem Pucharu Polski, w którym brał pan kilkukrotnie udział, rozgrywane są finały jeszcze jednego pucharu. Miał pan okazję oglądać na żywo rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Gdy ja byłem 10-latkiem, ta inicjatywa jeszcze nie istniała, a powiem szczerze, że oglądać tych rozgrywek na żywo też nie miałem okazji. Oczywiście słyszałem o Turnieju, jednakże nie miałem z nim bezpośredniej styczności.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze za grę w piłkę?

– Pierwsze pieniądze otrzymałem po jednym z meczów w juniorach. To było bodajże 80 złotych. Dla mnie były to fajne pieniążki. W IV lidze otrzymywałem już 300 złotych miesięcznie i 70zł premii za wygrany mecz. Uczyłem się wtedy jeszcze w liceum, wypłata była okej i cieszyłem się z tego, co mam. Jeśli chodzi o pierwszy kontrakt, to podpisałem go w Zniczu. Gwarantował mi 1100 złotych, a do tego dochodziły premie za zwycięstwa. Wtedy laliśmy wszystkich, więc te dwa tysiące miesięcznie można było zarobić.

Ma pan takiego trenera, któremu najwięcej pan zawdzięcza?

– Taką osobą jest trener Andrzej Blacha. Podejrzewam, że gdyby nie on, to albo nie grałbym już w piłkę, albo grałbym na amatorskim poziomie.

W cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” rozmawiamy o początkach przygody z piłką, ale z perspektywy czasu jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Jestem bardzo zadowolony z tego, jak to się wszystko potoczyło. Przede wszystkim cieszy mnie to, że mogłem zobaczyć, jak wygląda piłka na różnych poziomach i praktycznie przez cały ten czas dopisywało mi zdrowie. Nie miałem nigdy poważnych kontuzji, a wiem, że jeden uraz może wszystko zniszczyć.

Jedynie z przygody z pierwszą reprezentacją może mieć pan lekki niedosyt…

– Zgadza się. Miałem dobry okres w Bordeaux, gdy naprawdę złapałem wysoką formę. No cóż, to selekcjoner decyduje o powołaniach, nie można mieć pretensji, że powoływał kogoś innego, ale naturalnie taki lekki niedosyt mam.

Dzisiaj jest już pan zdecydowanie bliżej końca niż początku przygody z futbolem. Ma pan pomysł na to, co dalej?

– Nie. Chciałbym się jeszcze cieszyć grą w piłkę, bo to jest coś wspaniałego. Jeżeli zdrowie będzie dopisywało, to nie chcę kończyć. Oczywiście mam z tyłu głowy to, że to już jest końcówka, ale nie mam jeszcze planów na późniejsze życie.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix