Piłkarskie dzieciństwo: Wojciech Szymanek

„Piłka nożna była dla mnie formą wyrwania się z szarości” – mówi nam Wojciech Szymanek. Jak znalazł się na pierwszym treningu? Co kształtowało jego charakter? Jak wspomina swój wyjazd do Belgii?

Piłkarskie dzieciństwo: Wojciech Szymanek

Jak rozpoczęła się pana przygoda z futbolem?

– Kiedyś był taki klub FC Żerań. Pamiętam, że na pierwszy trening przyjechałem za… bratem, który nie chciał mnie wziąć na trening, bo byłem małym chłopcem. On grał w tym klubie, a ja po prostu skradałem się i wsiadłem w ten sam tramwaj, co on, tylko że do drugiego wagonu. Na każdym przystanku zaglądałem, czy już wysiadł, bo nie wiedziałem dokładnie, gdzie to jest. Nasza podróż zakończyła się na pętli na Żeraniu, krzyknąłem do niego, a on był w szoku. Nie mógł mnie odwieźć do domu, więc zabrał mnie z kolegami do klubu. Następnie trenowałem w Polonezie. Niewiele miało to wspólnego z profesjonalnymi treningami, na pewno poziom był niższy niż dzisiaj – szkoleniowcy rzucali nam piłkę i to było w zasadzie wszystko. Po jakimś czasie dołączył do nas Krzysiek Bąk (później grał m.in. w Polonii Warszawa oraz Lechii Gdańsk – dop. red.), a z racji tego, że jego ojciec grał kiedyś w piłkę, zaczął pomagać trenerowi, który prowadził z nami zajęcia. Po jednym z treningów powiedział nam, że najzdolniejszych chłopaków zabierze do Polonii Warszawa, gdzie dostaną szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności. Tak też trafiłem na Konwiktorską, wówczas „pod skrzydła” trenera Krzysztofa Chrobaka, który prowadził ten rocznik. To nie było tak, że rodzice mnie zapisali do klubu, wozili na treningi i robili kanapki na drogę. Mam wrażenie, że czasami rodzice bardziej chcą niż dziecko…

Zdarzają się takie przypadki. 

– Jako 11-latek wsiadłem w autobus i jechałem z Pragi na Bródno. Mama nawet nie wiedziała, o której mam treningi, nigdy tego nie kontrolowała. Była zajęta pracą na utrzymanie czwórki dzieci, więc wszystkie rzeczy robiłem sam. Przejście do Polonii Warszawa także było moją decyzją, nie konsultowałem tego z nikim.

Ile miał pan wtedy lat?

– Miałem 12 lat. Początkowo odstawałem od innych, ponieważ trafiłem do zespołu, który był bardziej zorganizowany od moich poprzednich drużyn. Na treningach były pachołki, czapeczki…

Lepszy świat. 

– Dokładnie. Na początku nie miałem łatwo, natomiast nadrabiałem pracowitością oraz taką rzetelnością. Chłopcy byli na wyższym poziomie technicznym, ja dopiero musiałem poznawać ćwiczenia, które oni mieli już opanowane. Nie poddałem się i ciężko pracowałem na swój sukces.

Od początku był pan obrońcą?

– Zawsze z tyłu. Najpierw występowałem na pozycji for stopera. Jak graliśmy na podwórku i chcieliśmy dołączyć do starszych, bo grało się głównie ze starszymi chłopakami, nie miałem szans, żeby być w ataku, więc ustawiali mnie na obronie. Miałem do wyboru albo stanie z tyłu, albo na bramce, albo… w ogóle. Jeżeli popełniłem błąd, to starsi brali kamienie w dłonie i pół-żartem, pół-serio rzucali mi pod nogi. Od najmłodszych lat znałem konsekwencje za błędy w defensywie (śmiech).

Stara szkoła. 

– Grali tylko ci, którzy rzeczywiście chcieli biegać za tą piłką. Jeżeli komuś by to nie odpowiadało i się obraził, to następnego dnia już nie przychodził. Zawsze chciałem rywalizować z innymi. Byłem taką osobą, która jeżeli przegrywała 0:6, to chciała grać dalej, bo wierzyłem, że karta się w końcu odmieni. Rzeczywiście, tamte czasy mocno kształtowały charakter wielu ludzi.

Czym się pan wyróżniał na boisku? Co sprawiało, że starsi chłopcy brali pana do zespołów?

– Nie ważne, o której porze – zawsze byłem chętny pograć w piłkę. Wciąż się rozwijałem, coraz lepiej grałem. Największy progres zrobiłem w Polonii Warszawa. Później to ja byłem w wiodącej grupie na podwórku.

Szkoła i oceny również były dla pana ważne czy liczył się tylko i wyłącznie sport?

– Do momentu, kiedy nie zafascynowała mnie piłka, czyli ok. szóstej klasy szkoły podstawowej, miałem świadectwa z czerwonym paskiem. Potem „wpadłem” w sieć futbolu i moje oceny się pogorszyły, ale nadal nie były złe. Kiedyś mama mi powiedziała, że jeżeli będę się słabo uczył, to przestanę chodzić na treningi. Odpowiedziałem jej, że… prędzej rzucę szkołę niż piłkę. Po szkole podstawowej, dzięki podpowiedzi trenera Chrobaka, poszedłem do liceum sportowego, które współpracowało z Polonią. Pamiętam, że we wtorki oraz czwartki zaczynaliśmy od treningu, następnie mieliśmy lekcje, a na zakończenie jeszcze jeden trening. Trenowaliśmy każdego dnia, nie tylko piłkę nożną, a zwieńczeniem tego wszystkiego był sobotni mecz. Tak naprawdę, do domu przyjeżdżałem tylko na noc, ale podobało mi się to, bo byliśmy zgraną grupą. Z naszej drużyny wielu chłopaków zagrało później w Ekstraklasie – Marcin Kuś, Krzysiek Bąk, Antek Łukasiewicz czy ja.

Jako juniorzy byliście czołową siłą w kraju? Jeździliście na zagraniczne turnieje?

Tak. Właściwie, w każdym roku walczyliśmy o mistrzostwo Polski. Z czego pamiętam, wywalczyliśmy dwa brązy i jedno srebro. Rywalizowaliśmy z Wisłą Kraków, w której grali bracia Brożkowie, Lechią Gdańsk, trenowaną przez Michała Globisza, Amiką Wronki. Jeżeli chodzi o zagraniczne turnieje, to nie zapomnę wyjazdu na Dana Cup. W półfinale zmierzyły się ze sobą… Polonia Warszawa 1 z Polonią Warszawa 2 oraz Amica Wronki 1 z Amiką Wronki 2. O dziwo, w finale spotkały się drugie zespoły.

Brał pan udział w jednym z największych turniejów dziecięcych na Starym Kontynencie, a miał pan okazję obserwować rozgrywki tego największego?

– Kojarzę Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” i wiem, że finały krajowe odbywają się na Stadionie Narodowym, ale nie było mi jeszcze dane z bliska obserwować tych rozgrywek.

Kiedy pan poczuł, że piłka nożna jest tym, czym będzie się pan zajmował w życiu?

– Jak chodziłem do podstawówki, piłka nożna była dla mnie formą wyrwania się z szarości. Jako chłopak ze Starej Pragi, powiem szczerze, że nie przelewało nam się w domu. Całe życie mieszkałem z ojcem, ale żyliśmy we wrogich relacjach. Trzymał kciuki za to, żeby mi… nie wyszło. Uwielbiałem spędzać czas poza domem, ponieważ wtedy mogłem się zrelaksować. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że poczyniłem spory postęp, trener na mnie stawia, a koledzy z zespołu zaczęli inaczej na mnie patrzeć, bo nie ukrywam, że gdy na pierwsze zajęcia przychodziłem w starej kurtce siostry, nawet nie brata, to widziałem lekki uśmiech na ich twarzach. Potwierdzeniem tego, że dobrze wykonuję swoją pracę, były też powołania do kadry Polski. Przez trzy lata byłem w reprezentacji trenera Globisza, pojechałem na mistrzostwa świata do lat 17 do Nowej Zelandii. Piłka nożna sprawiała mi radość, po prostu. Nie myślałem o kontraktach, agentach, pieniądzach, które mogę zarobić. Myślę, że kluczową rzeczą w moim życiu był także wyjazd do Belgii, do Royal Excel Mouscron, gdzie w tamtym okresie byli bracia Michał i Marcin Żewłakow. Ja pojechałem do drugiego zespołu, który składał się wyłącznie z młodych chłopaków. Obowiązywała tam taka zasada, że na koniec każdego sezonu minimum jeden zawodnik podpisywał kontrakt z pierwszą drużyną. Dwa razy dostałem zaproszenie na taki staż, łącznie spędziłem tam ok. miesiąc. Klub zdecydował się ze mną podpisać półprofesjonalną umowę na pół roku, a to było w tym samym roku, w którym miałem pisać maturę. Miałem, bo ostatecznie jej nie pisałem. To było w grudniu, w ciągu pięciu minut podjąłem decyzję, że nie będę jej pisał oraz wyjeżdżam do Belgii.

Nie żałuje pan?

–  Absolutnie. Wtedy już czułem, że będę grać w piłkę zawodowo. W Belgii panowały świetne warunki – ogrzewane boiska, internat z basenem, dostęp do fizjoterapeuty czy lekarza. To był kosmos, nawet z perspektywy Polonii. Codziennie miałem zapewnione lekcje języka francuskiego, nawet dostałem rower z klubu, żebym mógł dojeżdżać na treningi! (śmiech). Wszystko było fajnie, ale po półrocznym pobycie wróciłem do kraju, ponieważ Mouscron podpisało kontrakt z kapitanem młodzieżówki Belgii.

W cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” skupiamy się tylko na początkach przygody z piłką, ale reasumując, jest pan zadowolony ze swojej kariery?

– Oczywiście, że tak.

To nie jest takie oczywiste, bo większość piłkarzy odpowiada, że czują spory niedosyt albo powinni zrobić wiele rzeczy inaczej.

– Patrząc na to, co przeżyłem, ile osób poznałem, gdzie byłem, czego się nauczyłem, nie mogę przesadnie narzekać. Miałem beztroskie życie. Nie wiem, czy grę w piłkę mogę nazwać pracą, to była moja pasja. Jeśli chodzi o różne wybory, to nie mam do nikogo pretensji, bo podejmowałem je sam. Jestem bardzo zadowolony z tego, co przeżyłem.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. FotoPyk