Piłkarskie dzieciństwo: Arkadiusz Klimek

Strzelał bramki w Ekstraklasie dla Zagłębia Lubin, a poza Polską grał jeszcze w Szkocji, Grecji oraz na Łotwie i Litwie. Gdy dostał powołanie do pierwszej reprezentacji, trzy dni później doznał kontuzji, która wykluczyła go z gry na prawie rok. Jak swoje początki z piłką wspomina Arkadiusz Klimek?

Piłkarskie dzieciństwo: Arkadiusz Klimek

Swoją przygodę z piłką rozpoczynał pan w Unii Susz?

– Tak, chociaż pierwsze treningi odbyłem w innej drużynie. W Unii grałem w młodziku i w trampkarzu.

Jakimi warunkami dysponowała wówczas Unia? Jak wyglądało podejście trenerów do zajęć?

– Nasz trener był jednocześnie naszym wuefistą. Na treningach było widać, że rzeczywiście mu zależy na nas i chce coś ciekawego zrobić. Było trochę zajęć z koordynacji, no i ćwiczenia z piłką.

Za pana czasów gra na podwórku z kolegami była ważniejsza od trenowania w klubie?

– Zdecydowanie. To tam były nasze „główne” zajęcia – chłopcy potrafi grać ze sobą przez całe dnie. Przed moim blokiem miałem dwie ławeczki, który służyły za bramki. Mieliśmy cały czas kontakt z piłką. Podwórko było ważniejsze od treningów w klubie, dzisiaj jest już inaczej, chociaż też nie we wszystkich klubach.

Dzieci wychodzą pograć w piłkę poza treningami, ale nie jest już tak, że się zbiera dziesięcioosobową ekipę. 

– Widzę to moim synu, że w zasadzie dwóch-trzech przyjaciół, z którymi może iść pograć w piłkę i… to w zasadzie tyle. My nie mieliśmy wielu alternatyw na spędzanie wolnego czasu, więc rzucało się plecak po szkole i wychodziło na podwórko. To sprawiało nam dużo przyjemności, futbol był z nami przed i po lekcjach. Dojeżdżałem do szkoły cztery kilometry autobusem, nie zawsze przyjeżdżał na czas, więc w oczekiwaniu na niego, żeby nie tracić czasu, też się grało.

Czym się pan wyróżniał w dzieciństwie na boisku?

– Do 16. roku życia nie byłem zbyt wysoki. Myślę, że wyróżniałem się sprytem, szybkość też miałem, ale głównie drybling, kiwka – to mnie cechowało. Pamiętam, że w młodziku były takie rozgrywki międzyszkolne, ale ja byłem na nie za młody, bo to było chyba dla ósmoklasistów, a ja byłem w piątej lub szóstej, więc próbując trenerowi trochę zaimponować, to jak widziałem, że idzie z klasą na jakieś zajęcia biegowe, brałem piłkę i próbowałem wszystkich okiwać, żeby zwrócić jego uwagę.

Taka popisówka trochę. 

– Zależało mi na tym, żeby też mnie zabierał na te rozgrywki (śmiech). To przyniosło efekt, trener w końcu powiedział, żebym przyszedł na jakieś zajęcia i od tego momentu się zaczęło.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Zawsze podobał mi się Marco Van Basten. Był przestronnym, technicznym zawodnikiem i jako młody człowiek właśnie na niego zwracałem uwagę.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Szczerze? Nie miałem takiego marzenia. Robiłem to, co sprawiało mi przyjemność. Nie miałem takiego celu, że muszę zagrać w reprezentacji czy na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Myślę, że najważniejsze jest, żeby robić to, co się kocha. Dopiero później, jak trafiłem do III ligi, to rzeczywiście chciałem zagrać w Ekstraklasie i to marzenie się spełniło.

Z Unią Susz zdarzało wam się brać udział w różnych turniejach?

– Z Unią nie, ale jak trafiłem do Jezioraka Iława, to już braliśmy udział w różnych turniejach w naszym makroregionie.

Powiedział pan, że jako dziecko nie miał pan możliwości brać udział w różnych zawodach dla dzieci, ale może miał pan później jakąś styczność z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Mój syn brał udział w Turnieju. Dwa lata temu zajął ze swoją drużyną w kategorii U-8 drugie miejsce w województwie. Bardzo mile wspominam ten okres, oglądałem te finały na żywo. Znam inicjatywę, a zresztą syn mojego kolegi Remigiusza Sobocińskiego grał w finale na Stadionie Narodowym. Fajnie, że taki projekt istnieje, i oczywiście jestem za podobnymi inicjatywami,

Był pan wyróżniającym się zawodnikiem w drużynach młodzieżowych?

– Ciężko powiedzieć. W młodzieżowych reprezentacjach rozegrałem zaledwie kilka spotkań. To był też trochę inny czas, dzisiaj zupełnie inaczej to wygląda. Albo ja się niezbyt wyróżniająco wyróżniałem, albo to trenerzy mnie omijali.

Ma pan takiego szkoleniowca, którego najmilej pan wspomina?

– Dużą rolę w moim piłkarskim rozwoju odegrał trener Czachorowski w Jezioraku. Do Iławy ściągnął mnie inny szkoleniowiec Krzysiu Malinowski, kiedy skończyłem ósmą klasę podstawówki, ale potem drużynę przejął właśnie trener Marek Czachorowski i to jemu na pewno sporo zawdzięczam.

Miał pan plan awaryjny na życie, gdyby nie udało się zostać piłkarzem?

– Chyba nie było takiego planu (śmiech). Nie zakładałem, że zostanę piłkarzem, ale życie tak się ułożyło, że się udało. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, co bym robił, gdybym nie grał w piłkę.

Kiedy piłka nożna zaczęła przynosić panu pierwsze pieniądze?

– Dopiero w seniorach, ale nie pamiętam dokładnych stawek. To były pewnie jakieś premie meczowe, ale jak grałem w juniorach i jechałem na mecz pierwszego zespołu, to udawało się już zarobić pierwsze pieniądze. Wiem, że później w III lidze miałem pensję w wysokości ok. 400 złotych.

Jak pan wspomina swoje wejście do seniorskiej piłki? 

Raczej pozytywnie, nie było jakiegoś drastycznego przeskoku. Zacząłem trenować z pierwszym zespołem i tak stopniowo byłem wprowadzany do seniorskiej piłki. Znałem swoje mecze w szeregu, musiałem nosić piłki czy pachołki na zajęciach – dzisiaj takie rzeczy już chyba raczej nie mają miejsca.

Nie do końca, nawet w tych poważnych klubach zdarza się jeszcze, że to młodzi odpowiadają za sprzęt, żeby trochę sprowadzić ich na ziemię. 

– Podobało mi się, jak było w Szkocji, czyli druga drużyna, która w większości była złożona z młodych, wszystko przygotowywała seniorom. Dosłownie wszystko – przed meczami czyścili nam buty…

To było na zasadzie, że zawodnicy pierwszego zespołu podchodzili do nich jednak z lekką pogardą czy po prostu takie obowiązywały normy w klubie?

– Takie mieliśmy zasady w Heart of Midlothian. Chłopcy wiedzieli, że jak będą dobrze grali, to później ktoś będzie robił to samo dla nich. Nie było w tym żadnej pogardy ze strony zawodników pierwszego zespołu, oni to akceptowali. Wiadomo, że nie robiliśmy im na złość i nie doprowadzaliśmy tych butów do bardzo złego stanu, ale oni musieli to przygotować, złożyć potem do autokaru. Myślę, że to uczyło ich pokory.

Jest pan zadowolony ze swojej przygody z piłką?

– Nie ukrywam, że nie ma co gdybać, ale duża liczba kontuzji nie pomogła w mojej przygodzie z piłką. Jak wypadałem, to na kilka miesięcy, a był przypadek, że i na rok, po powołaniu do pierwszej reprezentacji Polski – trzy dni później doznałem urazu chrząstki stawowej, przez prawie 12 miesięcy nie grałem wcale, a w wieku 27 lat jest to kosmos. Zamiast zrobić krok do przodu, to się zatrzymałem. Wiadomo, że dzisiaj jest większa świadomość, najlepszym przykładem dla młodzieży jest Robert Lewandowski, który spędza niesamowicie dużo czasu na treningu fizycznym, żeby wzmacniać swoje ciało. Efekty są takie, że on praktycznie kontuzji nie ma. Teraz mu się przytrafiła, ale to z powodu przeciwnika. Gdyby nie te kontuzje, to człowiek inaczej by do tego podchodził. Czy jestem zadowolony? Pewnie trochę żałuję tego, że nie było mi dane zaistnieć w reprezentacji. Czasami człowiek wspomina, że można było coś tam więcej zrobić, ale było tak, jak było i z tego, co udało mi się osiągnąć, też jestem szczęśliwy.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix