Piłkarskie dzieciństwo: Dariusz Kubicki

Dariusz Kubicki miał okazję grać przeciwko wielkim zespołom, był też wielokrotnym reprezentantem kraju. Jak wspomina swoje pierwsze piłkarskie kroki?

Piłkarskie dzieciństwo: Dariusz Kubicki

Kiedyś chłopcy dużo później rozpoczynali treningi w klubach. Jak było w pana przypadku?

– W Nowym Miasteczku funkcjonowała tylko drużyna juniorów, do której chciałem trafić już w wieku 13 lat, ale usłyszałem, że mnie nie przyjmą, bo tam grają chłopcy o kilka lat starsi. Nie byłem zbyt wielki i bali się, żeby nikt mi krzywdy nie zrobił. Dostałem się dopiero rok później.

Wcześniej musiał pan się opierać na grze podwórkowej. 

– Tak, często graliśmy z kolegami w piłkę.

Jak już pan trafił do klubu, to jakie warunki pan wówczas zastał?

– Powiem szczerze, że nie pamiętam tego za dokładnie. To było dawno temu… Pamiętam, że pierwsze pół roku grałem w juniorach, a drugie w seniorach.

Od początku występował pan w obronie?

– Początkowo grałem na pozycji pomocnika, głównie bocznego. Chyba jeszcze w Lechii Zielona Góra grałem na tej pozycji, dopiero później zostałem bocznym obrońcą.

Do Lechii Zielona Góra trafił pan z Meblarza Nowe Miasteczko. 

– Zgadza się. Wtedy klub nazywał się jeszcze „Zastal” Zielona Góra. Wyróżniałem się w Meblarzu, więc trafiłem do Lechii. Przez rok grałem tam w juniorach, a od drugiej klasy liceum zacząłem występować w III lidze.

Miał pan w tamtych czasach swojego idola?

– Raczej nie. To były też troszeczkę inne czasy. Futbol był rzadziej pokazywany w telewizji. Oglądałem tylko mecze reprezentacji.

Trzeba przyznać, że wtedy reprezentacja była naprawdę mocna. 

– Oczywiście, ale nie miałem wśród ówczesnych reprezentantów swojego idola. Gra w piłkę sprawiała mi przyjemność, ale nie było tak, żebym śledził czyjeś poczynania z ogromnym zainteresowaniem.

Pamięta pan swoją pierwszą piłkę?

– Pierwszą piłkę miałem jeszcze zanim zacząłem treningi w klubie. Tata zapytał mnie, co chciałbym dostać w prezencie, odpowiedziałem, że piłkę i ją dostałem. Nie pamiętam już, ile miałem wtedy lat.

Uprawiał pan także inne sporty poza piłką nożną?

– W szkole podstawowej byłem w reprezentacjach wszystkich sportów – piłki ręcznej, siatkówki, koszykówki, biegałem. Naszym wuefistą był pan Jagiełło i on dawał nam liznąć każdego sportu. Nie trenowałem tych dyscyplin poza szkołą, startowałem tylko w zawodach.

Sama szkoła była dla pana ważna?

– Była ważna, jak najbardziej. Nigdy nie miałem problemów z nauką. Kiedyś człowiek nie planował tego, że zostanie w przyszłości piłkarzem, a teraz – tak. Grałem w piłkę, bo to sprawiało mi radość, a inne obowiązki były… nawet ważniejsze.

Czyli miał pan awaryjny plan na życie?

– Wszystko toczyło się bardzo szybko. Człowiek był od zawsze lepszy od swoich rówieśników i nawet nie miałem czasu, żeby dłużej pomyśleć nad tym planem awaryjnym, bo cały czas ktoś zabiegał, żebym do nich przeszedł. I tak od 16. roku życia.

Były już w tamtym czasie rozgrywane różne turnieje młodzieżowe?

– Pamiętam tylko mecze sparingowe i treningi, ale były też wtedy turnieje halowe.

Dzisiaj możliwości są zupełnie inne i mamy w Polsce największy dziecięcy turniej w Europie.

– Nie byłem nigdy osobiście, ale oczywiście słyszałem o tej inicjatywie. Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” czy inne rozgrywki, które propagują piłkę nożną, są potrzebne. Dzieci mogą rywalizować z drużynami z całego kraju, a kiedyś spotykały się tylko z młodzieżą ze swojego regionu. Czasami się śmieję, że dzisiaj na turnieje przyjeżdżają 10-letnie dzieci z drugiego końca kontynentu, a w moich czasach za granicę jechało się pierwszy raz w w wieku 18 czy 19 lat.

Obecnie dzieciaki przylatują na turnieje z Brazylii czy Japonii…

– Dla nich muszą to być fajne mecze, bo mogą spotkać się z inną kulturą gry czy przeciwnikami, którzy są lepiej wyszkoleni technicznie lub więksi fizycznie.

Pan też miał okazję wyjechać na zagraniczny turniej, z reprezentacją Polski do lat 18. Zostały wspomnienia?

– Wygrywaliśmy mecz za meczem, ale akurat nie mogłem zagrać w finale z powodu zawieszenia za żółte kartki.

Musiało to panu ciążyć, że z powodu kartek nie mógł pan pomóc kolegom?

– Czy ciążyło? Nie miałem na to żadnego wpływu, więc odebrałem to dosyć spokojnie. Było mi może troszkę smutno, że nie mogłem pomóc drużynie. Być może gdybym grał, to byśmy nie przegrali (śmiech).

Miał pan wpływ – mógł pan nie faulować. 

– Nie wszystko da się w życiu zaplanować. Nawet najlepszym piłkarzom zdarzało się, że omijali najważniejsze mecze w swoich karierach.

Potrafi pan wybrać jednego szkoleniowca, któremu najwięcej pan zawdzięcza?

– Wszystkim trenerom, z którymi pracowałem, coś tam zawdzięczam. Od każdego się czegoś człowiek nauczył, każdy jakąś ważną życiową radę przekazał. Nie chciałbym nikogo wyróżniać. Nawet zaczynając w Meblarzu Nowe Miasteczko, też mnie jakoś ukształtowano. Chociaż muszę powiedzieć, że jak już przyszedłem do klubu, większość zwodów już umiałem, bo nauczyłem się ich na podwórku.

Jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Szczerze? Nawet nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wszystko toczyło się tak, jak miało się toczyć i widocznie tak miało być.

Już jako piłkarz myślał pan o tym, żeby zostać w przyszłości trenerem?

– Tak. Będąc w Anglii, skończyłem wszystkie kursy trenerskie i potem wróciłem do kraju.

Ostatnim klubem, który pan prowadził, była Olimpia Grudziądz dwa lata temu. Czym się pan dzisiaj zajmuje?

– Nie pracuję obecnie w zawodzie trenera, ale staram się śledzić różne wydarzenia piłkarskie.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix