„W Lechu zwracano uwagę na technikę, w Torino kazali mi to wyrzucić z głowy”

Jakim trenerem jest Alberto Gilardino? Czy boiskowa agresja może być pozytywną cechą dla bramkarza? Czy w każdym klubie we Włoszech taktyka jest na pierwszym miejscu? Czy może są kluby, które patrzą na to inaczej? Czy polscy trenerzy bramkarzy to europejski top? I w czym różni się ich warsztat od Włochów? Na te pytania odpowiedział nam 18-letni bramkarz AS Livorno, Szymon Matysiak.

„W Lechu zwracano uwagę na technikę, w Torino kazali mi to wyrzucić z głowy”

Matysiak w Polsce szkolił się w takich akademiach jak Pogoń Szczecin czy Lech Poznań. Przez chwilę przebywał też w FASE Szczecin, a w 2018 roku trafił do włoskiego Torino. Mierzący 187 centymetrów wzrostu golkiper obecnie przebywa na wypożyczeniu w AS Livorno.

Jesteś świeżo upieczonym zawodnikiem AS Livorno Calcio. Przyszedłeś do tego klubu z Serie C na zasadzie wypożyczenia z opcją pierwokupu. Opowiedz o swoich pierwszych wrażeniach w nowym miejscu?

– Transfer został dopięty ostatniego dnia okienka transferowego (5 października – przyp. red.). AS Livorno Calcio to na pewno duży klub z pięknym stadionem. Spotkałem tu świetnych ludzi. Prawie każdy, gdzieś grał wyżej i widział coś więcej. Panuje tu wspaniała atmosfera i da się odczuć profesjonalizm. Fajnie się tu trenuje.

Jak długo przebywasz już w AS Livorno?

– Dwa tygodnie.

Zestawiając to z innymi miejscami, testami, właśnie tutaj się najlepiej poczułeś i zdecydowałeś na ten krok?

– Nie było żadnych testów i wybierania z mojej strony. Tam, gdzie mnie wysłali, tam pojechałem. Na początku zgłosiła się Siena, gdzie byłem z tą drużyną na okresie przygotowawczym. Tam też było bardzo fajnie, ale na samym końcu odezwało się AS Livorno Calcio i było najkonkretniejsze ze wszystkich klubów, które były mną zainteresowane.

Co masz na myśli przez słowo „najkonkretniejsze”?

– Przedstawili mi bardzo konkretny plan na mnie i poważnie się do tego zabrali. Nie było żadnych niedomówień, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przychodziłem tutaj, wiedząc, na co się piszę. Żadnych niemiłych niespodzianek. W Sienie sytuacja wyglądała następująco: na początku okresu przygotowawczego było czterech bramkarzy. Trzech młodych, w tym też liczę siebie, i jeden z rocznika 1994. Dwóch odeszło i ja z tym starszym golkiperem mieliśmy docelowo zostać w klubie. Jednak nie było pewne to, kto będzie numerem jeden w bramce. Zapaliła mi się czerwona lampka w głowie, że mogę nie mieć za wiele minut w tym sezonie. Nagle zadzwonili z Livorno i zapewnili, że będę grał w Primaverze, a jak będę dobrze się prezentował – mogą mnie wykupić i będę grał w pierwszym zespole. To mnie przekonało. Byli konkretniejsi w tym, że po prostu wiedziałem na czym stoję. To jest bardzo fajna opcja pod względem mojego rozwoju.

Spojrzałem na bramkarzy, którzy są w kadrze AS Livorno na obecny sezon. Jest to bardzo młoda ekipa. Thomas Romboli – 21 lat, Filippo Neri – 17 lat i Szymon Matysiak – 18 lat. Brakuje tam doświadczonego golkipera, który miałby żelazne miejsce w podstawowej jedenastce.

– Jeżeli bardziej przypatrzymy się kadrze Livorno, jest to ogólnie młody zespół. Nie ma za wielu starszych ludzi (śmiech).

AS Livorno to klub z wieloletnią historią. Wicemistrz Włoch z 1943 roku, ale jeszcze nie tak dawno występowali na poziomie Serie A (sezon 2013/14). Obecnie występują na trzecim poziomie rozgrywkowy, gdzie wiele drużyn ma problemy infrastrukturalne. Jakie warunki do treningów są w AS Livorno?

– Dużo się nie zmieniło, bo stadion jest cały czas ten sam. Trenują w tym samym miejscu. Obiekt znajduje się poza miastem. Tutaj też przygotowuje się młodzieżowa kadra Italii. Do dyspozycji jest kilkanaście boisk, kilka siłowni, szatnie i to wszystko jest skumulowane w jednym miejscu.

Obecnie trenujesz z pierwszym zespołem?

– Do tej pory tylko raz trenowałem z pierwszym zespołem. Przebywam w drużynie młodzieżowej i przygotowuje się do sezonu w Primaverze. Zacznę częściej trenować w „jedynce”, gdy wyjaśnią się wszystkie sprawy organizacyjne, ponieważ dochodzi w klubie do kilku zmian w strukturach akademii. Nic nie jest jeszcze pewne, więc trzeba czekać, co się wydarzy. Pewnie będę trenował trochę tu i trochę tam.

Przed transferem do Livorno, byłeś na obozie przygotowawczym z Sieną. Jak to się stało, że wylądowałeś w tym klubie?

– Zaczęło się od zwykłego telefonu, że są mną zainteresowani i chcieliby mnie zobaczyć w treningu. A ja byłem otwarty na każdą propozycję. Chciałbym już łapać, jak najwięcej minut w seniorskiej piłce. Siena teraz spadła do Serie D, więc była na to duża szansa, aby tam grać. Pojechałem na obóz przygotowawczy. Spędziłem tam półtora tygodnia, a następnie zadzwoniło Livorno i było bardziej konkretniejsze w swojej ofercie.

Trenerem Sieny jest Alberto Gilardino. Postać, której chyba nie trzeba przedstawiać osobom, które interesują się piłką nożną. Jakie wrażenie na tobie zrobił ten szkoleniowiec?

– Ogólnie to bramkarze mało trenowali z całym zespołem, więc dużej styczności nie miałem z trenerem. Oprócz kilku rozmów poza boiskiem i krótkich gierek na treningu – nie miałem do czynienia z pierwszym trenerem. Bramkarze trenowali indywidualnie.

Aczkolwiek zaznaczyłeś, że miałeś okazję z nim rozmawiać?

– Tak, była chwila. Od razu, jak przyjechałem, odbyliśmy krótką rozmowę, żeby się poznać. Wytłumaczył mi, jak będzie wszystko wyglądało na obozie. To była pięciominutowa rozmowa – nic konkretnego.

Żadnych smaczków nie było?

– Nie było (śmiech).

Jednak na pewno widziałeś, jak się zachowywał na treningu? Czy był aktywny i dużo ingerował? Czy tylko stał sobie z boku i patrzył, a od realizacji treningu ma po prostu ludzi?

– Mało było czasu, żeby się przyjrzeć, jak trener pracuje z zawodnikami z pola. Jednak widać już na pierwszy rzut oka, że zna się na rzeczy. Jednak trochę w tę piłkę pograł i sporo osiągnął. Jest młodym trenerem (38 lat – przyp. red.), więc wiele rzeczy pokazywał i wyjaśniał. Też miał do dyspozycji bardzo młodą kadrę. Bo tam był tylko jeden zawodnik, który jest po trzydziestce. Reszta zawodników urodziła się pod koniec lat 90-tych i na początku XXI wieku. Po prostu trener Gilardino ma kogo uczyć, bo nie ma w kadrze wielu ukształtowanych piłkarzy. Cały czas pokazywał, tłumaczył i dawał małe podpowiedzi, które wynikały z jego doświadczenia piłkarskiego. Do tego też tam był młody sztab szkoleniowy i łatwo było nawiązać wspólny język. Było o czym rozmawiać i od kogo się uczyć. Pozytywnie oceniam czas spędzony z tymi ludźmi.

Mówisz o tym, że byłeś na obozie przygotowawczym ze Sieną, gdzie byliście?

– Obóz to jest dużo powiedziane. Siena miała spore problemy organizacyjne. Przygotowania do sezonu Serie D zaczęliśmy na dwa tygodnie przed startem ligi. Znajdowaliśmy się w hotelu poza miastem, ale trenowaliśmy na boiskach Sieny. Powiedzmy, że to był obóz przygotowawczy, ale nie wyjeżdżaliśmy nigdzie poza miasto.

Siena to też znany klub we Włoszech…

– Szczerze powiem, że nie zagłębiałem się mocno w historię Sieny czy Livorno. Wiem, że są to kluby, które występowały na poziomie Serie B i też Serie A. Można powiedzieć, że mają wyrobioną swoją markę we Włoszech i mogą pochwalić się osiągnięciami. Jednak nie brałem tego pod uwagę przy wyborze klubu na sezon 2020/21.

Przeglądając włoskie portale internetowe, przeczytałem, że Torino chciało cię wypożyczyć do innego klubu, bo nie grałbyś w tym sezonie w Primaverze. Jak do tego się odniesiesz?

– W Torino wygląda sytuacja tak, że w jednym momencie przyszło kilku nowych bramkarzy. Mam na myśli okres, gdy to ja przeniosłem się do Turynu. Trenuję z tymi chłopakami od dwóch lat. Była taka zasada, że graliśmy pół na pół. Dla mnie to było mało i wyszedłem z inicjatywą, że chciałbym pójść na wypożyczenie i zmienić otoczenie. Chciałem po prostu więcej grać i już łapać doświadczenie w piłce seniorskiej. Jestem młodym bramkarzem, mam 18 lat, mogę grać w Primaverze – to nie jest dla mnie problem. Jednak im szybciej wejdę do piłki seniorskiej, tym lepiej będzie dla mnie. A w AS Livorno mam okazję grać w Primaverze i trenować z pierwszym zespołem, gdzie jest szansa na występy w Serie C, a może nawet w Serie B, jeśli uda się wywalczyć awans w tym sezonie.

A Torino ma na ciebie jeszcze jakiś plan? Myślą o tobie w kontekście przyszłości?

– Szczerze powiem, że nie rozmawiałem z klubem na ten temat. Teraz udałem się na wypożyczenie. Myślę, że jeszcze będziemy rozmawiać z Torino o tym, jakie są plany. W tym momencie też doszło tam do roszad na stanowiskach dyrektorskich. I dopiero teraz się to stabilizuje. Pojawiła się okazja, żeby łapać minuty w seniorskiej piłce – to ją wykorzystałem. Myślę, że jeszcze podejmiemy rozmowy z Torino.

A jak to się w ogóle stało, że trafiłeś do Torino w 2018 roku?

– Historia z moim wyjazdem do Włoch jest długa. Najpierw zadzwoniła do mnie Genoa. Wybieraliśmy się tam na testy, jak sójka za morze. Nie mogliśmy dogadać się z tym klubem i w pewnym momencie straciliśmy cierpliwość z menadżerem i zrezygnowaliśmy z testów w Genoi. Później zadzwoniła Bologna, pojechałem i tam potrenowałem. Niestety, coś nie zagrało i nie udało się pójść do Bologny. Następne było Torino. Miałem przyjechać na tygodniowe testy, żeby się pokazać. Wziąłem małą torbę, a okazało się, że… nie chcą już mnie stamtąd wypuścić (śmiech). I tak już jestem zawodnikiem Torino od dwóch lat.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia, gdy zawitałeś do Torino?

– Pierwsze wrażenia? Duży klub, wielkie miasto, strach, język. Miałem wtedy 16 lat, więc byłem naprawdę młody, żeby wyjeżdżać samemu za granicę. We Włoszech mało osób rozmawia w języku angielskim i na początku był spory problem, żeby się z nimi dogadać. A pod względem piłkarskim zauważyłem od razu dużą różnicę – poziom grania i trenowania. Inna jest organizacja dnia we Włoszech niż w Polsce. W naszym kraju trenuje się rano albo późnym wieczorem. W Italii obiad jest w godzinach 11-12, a nie o 14. A trenujemy w godzinach od 14 do 17. W Polsce, wtedy jesteś jeszcze w szkole, a my jesteśmy po jednostce treningowej i mamy czas na naukę, i dla siebie. Muszę zupełnie inaczej zorganizować sobie dzień, żeby o wszystko zadbać. Nieraz jest to jeszcze uciążliwe, bo nadal się uczę i mam lekcję przez internet w polskiej szkole. Dlatego ciężko jest to wszystko ze sobą pogodzić. Na początku było mi trudno przestawić się z godzin treningów, spania i jedzenia. Wszystko było inne. Początki były trudne.

Proces adaptacyjny był dla ciebie trudny?

– Uważam, że przeszedłem go bardzo dobrze i szybko zakolegowałem się z chłopakami z drużyny. Szybko złapaliśmy kontakt i bardzo mi pomagali w tym, żebym załapał język włoski. Pomagali załatwiać pewne sprawy, z którymi na początku sobie nie radziłem. Czułem, że byliśmy, jak rodzina. Każdy mógł na drugiego liczyć. Czułem, że nie jestem sam. To jest bardzo fajne, a nie spotkasz się z tym w każdym zespole.

Na początku rozmawialiście w języku angielskim?

– Na początku tak, choć w naszej szatni było trudno o język angielski. Raczej kojarzyli pojedyncze słówka i trzeba było kombinować, żeby dotrzeć do tego, czego się potrzebuje. Jednak z czasem poznałem sporo słówek po włosku. Na początku pojawiały się śmichy i chichy, bo składałem zdania w tym języku, byle jak, ale z czasem załapałem to i ta komunikacja była jeszcze lepsza. Stworzyliśmy fajny zespół, osiągnęliśmy fajne wyniki w lidze U-17. Tamten sezon był udany dla mnie i całej ekipy.

Jak obecnie oceniasz swój język włoski?

– Uczyłem się tego języka samemu. Bez żadnych korepetycji i szkół. Biorąc te fakty pod uwagę, uważam, że mój język włoski jest na dobrym poziomie. Powiem szczerze, że nie brałem udziału w żadnej lekcji języka włoskiego. Na początku klub miał mi zapewnić korepetycje. Jednak, gdy dowiedziałem się, kto ma mnie uczyć języka włoskiego – stwierdziłem, że to nie ma sensu. Bo pani korepetytorka nie znała angielskiego i mówiła tylko po włosku. Stwierdziłem, że takie zajęcia to tylko strata czasu. Wolałem zająć się treningiem niż chodzić na lekcje, z których nic bym nie wynosił.

Jakie miałeś metody, żeby chłonąć język włoski? Codziennie „miałeś nos” w słowniku?

– Mój język włoski bazuje na tym, że ja ich bardzo długo słuchałem. Robiłem z siebie głupka, gdy sam składałem zdania. Często byłem wyśmiewany w szatni, ale zawsze mi pomagali. Gdy używali jakichś nowych słów, od razu prosiłem ich o to, żeby mi wytłumaczyli, co ono oznacza. I od razu je zapisywałem w notatniku w telefonie. Gdy gdzieś razem wychodziliśmy, miałem przy sobie mini ściągę, gdzie mogłem skorzystać sobie ze słów. Składałem zdania z samych słów, bez przyimków, zaimków, odmian. To były surowe słowa wkładane w zdania. Jednak później wymagali ode mnie, bym lepiej mówił po włosku. I uczyłem się kolejnych rzeczy.

A jak wyglądał twój kontakt z trenerami na samym początku? Bo Włosi raczej niechętnie uczą się i mówią po angielsku?

– W Torino miałem o tyle dobrą sytuację, że trener bramkarzy mówił po angielsku i strasznie mi pomagał, chociaż nie chciał ze mną rozmawiać w tym języku. W ostateczności odzywał się do mnie po angielsku. Chciał mnie za wszelką cenę nauczyć włoskiego. To mi pomogło, bo musiałem załapać tego języka, żeby się z nimi dogadywać. Jednak już pierwszy trener nie mówił po angielsku. Zatem i tak na początku trener bramkarzy mi pomagał w tłumaczeniu komunikatów od głównego szkoleniowca. Tak wyglądały pierwsze trzy miesiące, później już było lepiej i radziłem sobie sam.

Opowiedz nam coś o treningach drużynowych w Torino. Jak one wyglądały?

– W Polsce więcej trenowało się z drużyną. We Włoszech więcej czasu spędzam z trenerami bramkarzy. Kontakt z zespołem był poprzez strzały czy dośrodkowania. Później wchodziliśmy do gierki, a po niej kończył się trening.

A taktyki jest dużo?

– Nie robimy tego dużo. Raz w tygodniu i ćwiczymy otwarcie od bramki, strefy grania, granie pod pressingiem. Jednak to nie jest nic nowego, bo w Polsce robiliśmy to samo. Nie wiem, z czego to wynika, że włoską piłkę traktuje się tak, że jest ona bardzo taktyczna. Oczywiście, że występuje i ćwiczymy ją na treningach, ale nie ma tego dużo.

Ciekawe, co mówisz, bo na łamach naszego portalu rozmawialiśmy już z kilkoma młodymi zawodnikami grającymi we Włoszech i praktycznie każdy z nich zaznaczał, że taktyki jest dużo więcej niż w Polsce. 

– Pewnie też to zależy od pozycji. Bo ona dużo zmienia w piłce nożnej. Ja nie odczuwam dużej zmiany taktycznej. Nikt nie naciska na to, gdzie mam grać i jak podawać. Według mnie wygląda to podobnie jak w Polsce. A może nawet więcej robiliśmy tej taktyki w naszym kraju – bramkarz w zespole, bo we Włoszech więcej trenujemy indywidualnie, co już zaznaczyłem.

Piotr Zalewski w tamtym sezonie bronił na poziomie Serie D mówił, że nawet tam było sporo taktyki: „Była taktyka i założenia na każdy kolejny mecz. Nasza drużyna zawsze musiała trzymać linię. Nigdy nie widziałem u nikogo takiego przywiązania do trzymania linii, jak w czwartej lidze włoskiej. Trener miał fioła na tym punkcie. Ja musiałem stać w okolicach ósmego metra podczas rzutu wolnego!”.

– Dziwne, bo nie miałem jeszcze takiej sytuacji, żeby ktoś mnie poprawiał z ustawieniem. Dla mnie normalne jest to, że jeden trener wymaga tego, żeby grać, jak najdłuższą piłkę do przodu, a drugi – grać na skrzydłowych, trzeci – zagrać piłkę do bocznych obrońców. To jest normalne w piłce nożnej, że w każdym meczu będą inne założenia, co do gry nogami. To są zmiany lotne. Trener wymyśla taktykę na mecz i muszę się do tego stosować. Jednak to nie jest duża zmiana dla mnie, bo zmienia się tylko to, w który punkt mam kopnąć piłkę. Nie odczuwam różnic w tym temacie między Polską a Włochami. Nikt mi nie mówi, jak mam się ustawiać. Myślę, że trenerzy ufają mi na tyle, że nie muszę tego korygować.

W Polsce trenowałeś w akademii Pogoni, Lecha Poznań i FASE. Masz spore doświadczenie, jeżeli chodzi o różne treningi bramkarskie. Zestaw to z włoską myślą szkoleniową w Torino i powiedz, jakie dostrzegasz różnice?

– Mogę porównać Polskę z Włochami, bo byłem w trzech polskich akademiach, tak, jak powiedziałeś, ale w FASE byłem tylko przez tydzień – trzy dni na obozie i cztery dni jako oficjalny zawodnik. Zatem nie powiem ci, jak tam wyglądały treningi, bo odbyłem tylko trzy jednostki treningowe, a były one zapoznawcze, gdzie graliśmy gierki i pracowaliśmy fizycznie. O treningach bramkarskich za wiele nie powiem… chociaż, w wolnych chwilach, gdy jestem na wakacjach, trenuje z trenerem bramkarzy, który na co dzień pracuje w FASE. Jednak w Pogoni Szczecin była inna myśl szkoleniowa dla bramkarzy. W Lechu też było inaczej. W Torino i Livorno też jest inaczej. Tak naprawdę nie ma różnicy, czy są to Włochy, czy Polska. Każdy klub ma na to inny pogląd. W Pogoni było tak, że bramkarz U-17 trenował z ekipą U-17 z trenerem bramkarzy i było nas trzech, czterech golkiperów. W Lechu przez trzy dni w tygodniu trenowali sami bramkarze, gdzie było nas dziesięciu, a dwa razy w tygodniu trenowaliśmy ze swoim rocznikiem. W Torino każdy rocznik ma swojego trenera bramkarzy i tak samo jest w Livorno. Dużo się nie zmienia w tym temacie oprócz samych treningów. Jednak wszystko jest zależne od trenera. Może być trener we Włoszech, który myśli strasznie podobnie do tych w Polsce. Z kolei w naszym kraju może być też szkoleniowiec, który opiera metodykę pracy na tej we Włoszech, zależy od tego, na kogo trafisz.

Czy coś cię zaskoczyło na treningach bramkarskich we Włoszech, czego nie miałeś w Polsce?

– Tak, było coś takiego – technika. W Lechu Poznań mocno zwracano uwagę na technikę bramkarską. W Torino kazali mi to wyrzucić z głowy i funkcjonować naturalnie. W Lechu była stricte technika: „tu złap piłkę”, „tu się rzuć” , „zrób to i tamto”. W Torino było tak: „masz to obronić i tyle”. Nie jest ważne to czy dobrze złapiesz piłkę i w jaki sposób – masz ją po prostu złapać. To była jedyna różnica, którą odczułem w Torino. Różnice w treningu zawsze będą inne. Uważam, że zdanie: „włoska myśl szkoleniowa” jest mocno przekoloryzowane, bo wszystko jest zależne od trenera, a każdy pracuje inaczej.

W Lechu pracowałeś z trenerem Andrzejem Dawidziukiem

– Niestety, nie, ale trener Dawidziuk ściągał mnie do akademii Lecha. Jednak, gdy trafiłem do „Kolejorza”, on przeniósł się do pierwszego zespołu.

Twoim zdaniem polscy trenerzy bramkarzy to europejski top?

– Moim zdaniem polscy trenerzy bramkarzy to top 5 w Europie, a polscy golkiperzy to top 3 na świecie. Uważam, że poziom bramkarzy i treningów bramkarskich w Polsce jest na najwyższym poziomie. Każdy bramkarz, który wypływa z Polski do Włoch, zbiera dobre recenzje. Jeszcze nie słyszałem o tym, żeby ktoś miał złe zdanie o takim zawodniku za granicą. To tylko świadczy o tym, że polska szkoła bramkarska jest na najwyższym poziomie.

Jakbyś scharakteryzował siebie jako bramkarza?

– To jest trudne zadanie (śmiech). Bo nie widzę różnic między sobą a innymi. Nie umiem siebie określić, porównując z innymi. Uważam, że jestem agresywnym zawodnikiem. Gram też bardzo dobrze nogami. Określiłbym siebie w trzech słowach: agresywny, niski, dobrze grający nogami. Nic innego mi nie przychodzi do głowy.

Powiedz, co masz na myśli przez słowo „agresywny”? Po prostu nie kalkulujesz na boisku i idziesz zawsze na całość?

– Agresja pod każdym względem. Bo nie kalkuluję i nie dbam o swoje zdrowie na boisku. Bo, gdy wchodzę do bramki – mam klapki na oczach. Nie obchodzi mnie, co dzieję się poza boiskiem i też kto biegnie z piłką. Liczy się tylko piłka. A to, czy ktoś mi rozetnie łuk brwiowy lub zrobi mi krzywdę – to jest u mnie na drugim planie. Nie przychodzi mi to do głowy w tym momencie. Agresja też pod takim względem, że zawsze daję siebie 100%, nawet po meczu, gdy są jakieś awantury, zawsze staram się być w centrum i brać wszystko na siebie, żeby, jak najmniejsza krzywda stała się moim kolegom. Niestety, mam taki urok, że mam magnes do bójek na boisku (śmiech). Gdziekolwiek jest jakaś zadyma – ja muszę tam być. Uważam, że jest to mój duży minus, jeśli chodzi o pozaboiskowe sprawy. Bo często wdaje się w potyczki słowne. Jednak pomijając te przepychanki i głupie słówka, jest to duży plus.

Czy przez ten twój sposób bycia, zdarzało ci się często oglądać czerwone kartki?

– Nie wiem, jakim cudem, ale czerwonych kartek udawało mi się unikać (śmiech). Chociaż jedną czerwoną kartkę dostałem i był to mecz w barwach Pogoni Szczecin przeciwko Lechowi Poznań na mistrzostwach Polski. Faulowałem w polu karnym, źle wyszedłem do piłki i pociągnąłem mojego rywala. Po chwili wdaliśmy się w małą przepychankę i grę słowną. Rok później okazało się, że był moim kapitanem w Lechu i musieliśmy znaleźć wspólny język (śmiech). W Torino odpaliłem się bardziej z tymi agresywnymi wejściami i potyczkami słownymi, bo uważam, że brakowało tam takiej osoby – stanowczej, więc spadło to na mnie. Poskutkowało, bo w zeszłym sezonie byłem kapitanem i miałem najwięcej do powiedzenia w szatni. Uważam, że jest to dobra cecha – przywódcza, co by się nie działo, zawsze idę w obronę mojego zawodnika. Jednak za dużo tych kartek nie otrzymywałem. Zawsze jakoś kończyło się tylko na upomnieniach.

Mówisz o tym, że byłeś kapitanem i miałeś dużo do powiedzenia w szatni. Robiłeś też to w agresywny sposób? Wiesz, jak to bywa z różnymi hałasami bojowymi „jazda z nimi” itp. ?

– Gdy wychodziliśmy na mecz i starałem się zmotywować chłopaków, nigdy nie mówiłem o drugiej drużynie. Moim zdaniem głupotą jest używanie takich słów wobec innych, trzeba mieć respekt do rywala. Jestem zawodnikiem, który szanuję przeciwnika, bo nigdy nie wiadomo, gdzie się później trafi. Zatem, po co mam używać słów wobec innych, skoro za rok mogę z nimi grać? Staram się unikać wulgarnych słów wobec przeciwnej drużyny. Staram się ich motywować, ale tak z jajem, żeby ich podgrzać do grania i uderzyć w ich słaby punkt, aby byli bardziej agresywni i mieli większą chęć grania. Moja rola była w tym, żeby wyczuć, kto najbardziej potrzebuje takiej dodatkowej motywacji. Jeden potrzebuje, gdy na niego się krzyknie, a drugi, gdy weźmie się go na bok i powie kilka zdań spokojnym głosem. Każdy jest inny.

Czyli nie cytujesz znanego motywacyjnego hasła Parisa Platynova: „walimy ich do zera”?

– Nie (śmiech). Nie dodałem tych słów do mojego słownika przedmeczowego (śmiech).

Jakie cele indywidualne stawiasz na ten sezon?

– Staram się nie stawiać celów na cały sezon, bo one mogą się zmieniać wraz z wynikami naszego zespołu. Chcę, jak najszybciej zadebiutować w pierwszym zespole. Aktualnie to jest cel długoterminowy. A krótkoterminowy – szybki debiut i dobra postawa w Primaverze.

Gdzie siebie widzisz za pięć lat?

– To jest bardzo trudne pytanie, bo ja naprawdę nie wiem, gdzie będę za pół roku (śmiech). Jednak, gdzie siebie widzę za pięć lat? Widzę siebie w klubie, w którym będę dostawał szansę grania. Będę starał się wybierać kluby, które nie są topowe, bo wychodzę z założenia, że lepiej pójść do słabszego zespołu, mieć więcej do roboty i być jednym z lepszych w drużynie. Wolałbym być najlepszy na boisku, przyczyniać się do zwycięstw i pomagać klubowi. Widzę siebie za pięć lat we Włoszech, Portugalii, może w Hiszpanii.

Aczkolwiek włoski futbol tobie odpowiada?

– Tak, czuję się we Włoszech, jak w domu. Pierwszy rok był trudny, ale później już czułem się bardzo dobrze. Bo poznałem ludzi, mam przyjaciół w Torino, na których mogę polegać. W Livorno też wyrobiłem sobie już kontakty. Jestem tu dwa tygodnie, a już wszystkich poznałem. Wiem, do kogo dzwonić. Wiem, co, gdzie i jak. Czuję się tutaj, jak w swoim rodzinnym mieście.

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. Archiwum prywatne Szymona Matysiaka, Tomasz Drankowski/Facebook