Piłkarskie dzieciństwo: Radosław Majewski

Wydarzenia, o których wspomina Radosław Majewski miały miejsce ponad 20 lat temu, ale zawodnik Wieczystej Kraków bardzo dobrze je pamięta. Kim był „Roberto”? Czemu starsi zawodnicy go kopali? Dlaczego porównywano go do Kazimierza Deyny?

Piłkarskie dzieciństwo: Radosław Majewski

Swoją przygodę z piłką rozpoczynałeś w Zniczu Pruszków?

– Wcześniej było jeszcze coś takiego jak MKS MOS Pruszków i tam odbyłem pierwsze zajęcia. Kiedyś przypadkowo zobaczyłem ogłoszenie, że organizują nabór i poszliśmy tam z chłopakami z osiedla. Pamiętam, że zwróciłem uwagę na korki, w których grali, nazywały się „Patricki” – były takie lepsze, z Zachodu. Ja miałem wtedy korkotrampki. Zaczęło się od tego naboru, na który przyszło chyba ze 40 dzieciaków i była jedna wielka kopanina. Nie wiem, co oni tam we mnie zobaczyli. Przy takiej liczbie chętnych nie mogłem pokazać swojej szybkości, bo boisko było małe. Ani za bardzo nie mogłem się pokiwać, bo było dosłownie siedmiu zawodników na pięciu metrach kwadratowych. Ale od tego się wszystko zaczęło. Zaczęliśmy trenować jako MKS MOS Pruszków i nie kojarzę już, jak to dokładnie wyglądało, ale klub połączył się ze Zniczem.

Jakie warunki tam zastałeś? Trenerzy chcieli was czegoś nauczyć?

– Zaczynałem, gdy miałem 5-6 lat. To już taki wiek, że można coś dzieciakom przekazać, wytłumaczyć. Do dzisiaj mam kontakt z moim pierwszym trenerem, Markiem Milankiewiczem. Od szkoleniowca zależało, jakie wykonywaliśmy ćwiczenia, ale byliśmy małymi dziećmi, więc większość musiała być w formie zabawy. Jednocześnie ukierunkowywały nas jakimiś założeniami. Miałem taką historię, że mój śp. tata przyszedł raz na boisko i zobaczył, że mnie kopią. Kiwałem ich, więc się odwdzięczali. Tata zabrał mi z tego powodu buta i płakałem, że nie mogłem pojechać na mecz. Akurat wtedy miałem tylko jedną parę. Trener Milankiewicz pożyczył mi wówczas korki i jednak mogłem, wbrew tacie, być na tym spotkaniu.

Czym wyróżniałeś się na boisku?

– Kręciłem wszystkimi. Szybkościowo również nie wyglądałem najgorzej, ale też bez szaleństwa. Miałem także dobre wrzutki. Z tego, co pamiętam – wykonywałem rzuty rożne. Było mi potem łatwiej, bo miałem już lepsze korki. Pamiętam, że ubłagałem mamę, by kupiła mi bardzo drogie korki – Predator, model Zinedine’a Zidane’a. To był chyba 1994 rok. Bardzo się z nich cieszyłem. Wcześniejsze korkotrampki obklejałem taśmą, żeby się nie rozwaliły…

Niezły przeskok. 

– Ogromny! Jestem wzrokowcem, miałem przed oczami te korki, poszliśmy wtedy z mamą do sklepu, dzisiaj już go nie ma, i jeszcze mój rozmiar był! Chodziłem wtedy do szkoły sportowej o profilu klasy „lekkoatletyka” i czasami w soboty opuszczałem zawody biegowe, bo w tym w samym czasie były mecze. Z tego powodu miałem… dwójkę z wychowania fizycznego.

Często tak jest, że ci „najbardziej wysportowani” wcale nie mają najlepszych ocen.

– Chodziłem w takich sytuacjach do nauczycielki i tłumaczyłem jej, że wybieram piłkę. Czasami gryzło mnie z tego powodu sumienie. Była trochę złośliwa i powiedziała mi, że będę miał dwójkę na koniec roku. Ale zdałem.

W wielu wywiadach mówiłeś o tym, że nie miałeś łatwo w dzieciństwie.

– Czasami na chacie dziesiątego była wypłata, a dwunastego zaczynało brakować pieniędzy. Uważam, że w stwierdzeniu „sukces rodzi się bólach” jest bardzo dużo racji. Teraz, jak na to patrzę, to musiałem jako dzieciak przejść całe miasto, żeby dojść na trening, nie było mnie stać na autobus, bywało ciemno i jeszcze chodziłem z taką wielką torbą DKS Targówek.

Czemu taką?

– Nie wiem, chyba wygrałem ją na jakimś turnieju.

Kto był twoim piłkarskim idolem?

– Zinedine Zidane. Od zawsze i na zawsze. Oglądałem jeszcze jego gole i popisy z piłką na kasetach VHS. Wtedy modna była telegazeta i stamtąd mogłem dowiedzieć się różnych informacji. Zidane był moim największym idolem, ale pierwszą koszulkę, jaką dostałem, był trykot Romario. Na Stadionie Dziesięciolecia, który był nazywany „Koroną” sprzedawali kiedyś koszulki. Pamiętam, że musieliśmy wejść na samą górę, żeby ją kupić. Była z takiego materiału, że jak trochę się na słońcu spociłeś, to zaczynała dziwnie pachnieć. Ale miałem!

Powiedziałeś, że chodziłeś do szkoły sportowej o kierunku „lekkoatletyka”. Biegi były twoją alternatywą dla piłki?

– Chodziło bardziej o to, że po prostu taki był profil. Byłem w grupie długodystansowców, ale mieliśmy też dużo zajęć z piłki, skoków w dal czy biegów na 60 metrów. W tym najlepiej się czułem, inne wyniki miałem w miarę dobre. Dotąd mam w domu medale z biegów przełajowych. Biegaliśmy po Służewcu jak jakieś konie. Moim najlepszym wynikiem było trzecie miejsce, właśnie na Służewcu, i pamiętam, że pod koniec miałem już kompletnie dość. A dzieciaków było w cholerę. Któryś z byłych lekkoatletów wręczał nam potem statuetki, chyba był to Sebastian Chmara. Dostałem za duże buty, z którymi nie mogłem nic zrobić – były jeszcze takie na wpół damskie, a moja mama miała mniejszy rozmiar.

Ważne, że cokolwiek dostaliście, a nie że wielkie wymagania…

– Ty, ale to daj dzieciakom coś, co się im chociaż do czegoś przyda.

Jakie miałeś marzenie związane z piłką?

– Pojechałem kiedyś z byłym prezesem Znicza, Sylwiuszem, który do dzisiaj pełni funkcję honorową w klubie, na mecz Legii ze Świtem i on mówi do mnie: synek, a jak ty byś był na tym boisku, to myślisz, że byś sobie poradził? Odpowiedziałem, że pewnie! Zawsze chciałem mu pokazać, że będę kiedyś piłkarzem. W piłce nożnej potrzeba wiele szczęścia, ale też trzeba nieustannie dążyć do wyznaczonego przez nas samych celu. Zaczynałem z chłopakami, którzy byli w tamtym okresie lepsi ode mnie, ale dzisiaj już żaden z nich nie gra w piłkę i każdy ma jakąś zwyczajną pracę. Od małego mówiłem, że będę kiedyś grał w piłkę i może teraz to śmiesznie zabrzmi, ale ja naprawdę zawsze tak powtarzałem! Z domu na boisko miałem 150 metrów, szedłem na nie, grałem przez kilka godzin, wracałem na chwilę coś zjeść i z powrotem na boisko. Tak to wyglądało za dzieciaka.

Jaka gra królowała na waszym podwórku?

– Dużo grało się w kwadraty – na osiedlach były takie duże betonowe płyty w kształcie kwadratu, jeden miał jedno pole, drugi miał drugie pole i mógł być tylko jeden kozioł. W ten sposób ćwiczyło się technikę. Kopaliśmy również o ściany i też mogło być tylko jedno odbicie.

Teraz dzieciaki już tak nie mogą zrobić, bo są tabliczki z zakazem gry w piłkę.

– No widzisz. Dzieciaki dzisiaj grają więcej na orlikach. Ostatnio się nad tym zastanawiałem i teraz, jakbym chciał pójść gdzieś na boisko, to nie mam pojęcia, gdzie bym poszedł. W Pruszkowie może bym jeszcze wiedział, ale nie ma obiektu z naturalną trawą, żeby sobie tak po prostu wejść. Kiedyś dużo grywaliśmy ze starszymi. Zawsze w niedzielę, punktualnie o godzinie 15:00, nie mogłem doczekać się gierek z panem Mirkiem czy Czesławem. Jak nimi kręciłem, to się wkurzali, więc musiałem uciekać. Przypomniała mi się kapitalna historia. Wychowałem się w czasach Kapitana Tsubasy i każdy wcielał się w jakąś postać z tej bajki. Chodziło się na boisko i naśladowało ich zagrania czy żonglowało piłką. Pamiętam, że kiedyś tak podbijałem, koledzy mnie dopingowali, i miałem ponad 1000 powtórzeń. To trwało z pół godziny. Miałem też swojego trenera, Roberto. On był takim pijaczkiem i uczył mnie determinacji, zagrań, charakteru. Ostatnio szedłem z rodziną i go spotkałem, chciałem mu powiedzieć, że dużo mu zawdzięczam, ale jakoś się nie odważyłem. Ciekawe, czy by mnie poznał. Leszek miał na imię. On był moim Roberto, a ja byłem – Tsubasą. O, to jest dobre.

Leszek, vel Roberto, miał jakiś związek z piłką?

– Żaden! Po prostu, człowiek z osiedla, który przychodził na te nasze niedzielne gierki. Zawsze, jak mi coś nie wychodziło, to krzyczał: Radek, dawaj!

Robił za trenera mentalnego?

– Teraz moglibyśmy go tak nazwać, ale wtedy był moim Roberto. On o tym nie wiedział, ale ja sobie tak to przekładałem.

Zdarzało wam się wyjeżdżać ze Zniczem Pruszków na różne turnieje?

– Tak, byliśmy w Białymstoku, w Siedlcach. Głównie na zawodach halowych. Pamiętam, że mieliśmy 2- lub 3-dniowy turniej międzynarodowy na obiektach Sarmaty i tam wkręciłem piłkę z rożnego. Pisali, że Majewski wkręca jak Deyna. Mam nadzieję, że jeszcze mam gdzieś te wycinki gazet, bo są to bardzo fajne pamiątki, które mają dużą wartość sentymentalną.

Miałeś może kiedyś okazję oglądać rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Słyszałem o tej inicjatywie, ale nigdy się w nią nie zagłębiałem. W moich czasach były zawody Coca-Coli, tam też graliśmy w niedużych zespołach i na małe bramki. Startowaliśmy w nich jako szkoła i wygraliśmy chyba wtedy jakieś długopisy i kubki.

Jak wspominasz swoje początki z piłką seniorską?

– Debiutowałem w Radomiu, z Radomiakiem. Zagrałem jedną połowę, przegraliśmy 0:5, ale cieszyłem się z tego, że mogłem w ogóle zagrać. Był to wówczas trzeci poziom rozgrywkowy, czyli obecna II liga. W drugim spotkaniu graliśmy z rywalem z Białegostoku, miałem sytuację sam na sam i… nie trafiłem. Środkowy pomocnik, Krzysiek Krzewicki, latał za mną przez pół meczu, żeby mi wypominać: ku**a, jak mogłeś tego, gnoju, nie strzelić!

Bałeś się?

– Bardziej źle się z tym czułem. Biegał i nakładał presję na małolata. Sam bym tak teraz nie zrobił, bo jednak to wpływa na głowę.

Marek Milankiewiecz jest trenerem, któremu najwięcej zawdzięczasz?

– Tak. Do tej pory mam z nim kontakt. On mnie pchał cały czas do przodu, pomagał w różnych sytuacjach, jak z pożyczonymi korkami. Dołożył się do mojego wyjazdu na obóz, bo ja nie miałem wówczas pieniędzy – od początku trzymał za mnie kciuki i zawsze mnie wspierał.

Miałeś taki moment, że myślałeś o tym, że może trzeba zająć się czymś innym niż piłka nożna?

– Nie, nawet jak dostałem dwójkę z wuefu, to nie miałem takich myśli.

Co zrobiłeś z pierwszymi zarobionymi pieniędzmi z gry w piłkę?

– To było chyba 200 złotych. „Pakę” schowałem, a tę drugą stówę wziąłem ze sobą i zabrałem dziewczynę, a obecną żonę, do kina. Historia jest taka, że poszliśmy do tego kina, zobaczyłem ceny i… zwariowałem. Myślałem, że stówa na luzie wystarczy, a sam sok kosztował trzydzieści kilka złotych, przez co nie miałem na bilety. Wiesz, to były dopiero początki i głupio powiedzieć dziewczynie, żeby się dołożyła, bo ty nie masz. Zabrało mi tych pieniędzy i musiałem walczyć ze sobą w myślach, co tu zrobić. Było mi szkoda wziąć całą pensję i w końcu się jej zapytałem, czy mogłaby się dołożyć.

Teraz jest twoją żoną, więc chyba nie było tak źle?

– Jakoś nadrobiłem charakterem, a może były inne czasy? Spotykaliśmy się przez pewien czas i potem już poszło.

Jesteś zadowolony ze swojej kariery?

– Jakby dało się osiągnąć więcej, to wiadomo, że bym chciał. Ale nie rozdrabniam tego. Widocznie tak miało być. Wydaje mi się, że jestem lepszy niż to, co osiągnąłem…

Czyli niedosyt?

– Nie myślę w tych kategoriach, ale mogłem być lepszy – różne decyzje człowiek podejmował w życiu. Mogłem odejść do ligi hiszpańskiej, ale Groclin mnie nie puścił. Mogłem pojechać na testy do Celticu, też mnie nie puścili. Udało się za trzecim podejściem, gdy pojechałem grać do Anglii, do Championship. Tam dużo się nauczyłem – nie tylko pod względem piłkarskim, ale też życiowym. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To jest tak, jak z wymianą kursu walut. Jeżeli wymieniasz dzisiaj za 3 złote, to nie zastanawiasz się jutro, czy będzie 3,12 czy 3,15. Myślisz o tym, jaką decyzję w danym momencie podjąłeś. W wielu decyzjach można było postąpić inaczej, a może jednak nie?

Co jeszcze chciałbyś osiągnąć w piłce?

– Awansować z Wieczystą do Ekstraklasy lub odejść jeszcze do klubu, gdzie są duże możliwości. Interesuje mnie tylko Ekstraklasa. Tak naprawdę, chciałbym pokazać ludziom jeszcze raz, że się mylą i nie znają całej historii.

„Last Dance” Radka Majewskiego?

– Dokładnie! A jak to się nie uda, to chciałbym awansować z Wieczystą do jak najwyższej ligi.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix