Tata Trampkarza: Nie chciałbym zostać trenerem, bo widzę, ile wymaga to poświęcenia

„Tata Trampkarza” to podcast o tematyce okołotreningowej, którego grupą docelową są rodzice młodych zawodników. Kim jest jego twórca, Kamil Pivot? Jakie ma podejście do swoich dzieci? Czy przez to, że interesuje się tematem szkolenia dzieci i młodzieży, sam „męczy” tym swojego syna? Dlaczego nie ma zamiaru zostać trenerem?

Tata Trampkarza: Nie chciałbym zostać trenerem, bo widzę, ile wymaga to poświęcenia

Zanim zainteresować się piłką młodzieżową, twoją pierwszą zajawką był hip-hop. Kiedy to się zaczęło?

– Hip-hopem zacząłem interesować się na przełomie wieku za sprawą „Radiostacji” – kultowej w wielu kręgach rozgłośni radiowej, która nadawała muzykę alternatywną, w tym także hip-hop. W pewnym momencie pomyślałem, że chciałbym sobie coś tam robić, ale to zawsze było bardziej amatorsko i do pory zresztą jest.

Muzyka odegrała ważną rolę w twoim życiu?

– Chyba nie. Jeżeli chodzi o ten mój hip-hop, to jest wciąż marginalna zabawa, to nie jest mój zawód. Płyta, o której być może ty i inni słyszałeś – „Tato Hemingway” – powstawała bardzo długo, raczej jako poboczny projekt, który robiłem sobie po godzinach.

Wyczytałem, że twój pierwszy kawałek miał bardzo dźwięczną nazwę. 

– “Yyy Eee”, utwór o tym, że nie umiałem zagadywać dziewczyn to był rzeczywiście mój pierwszy „znany” kawałek. Dziwnym zbiegiem okoliczności trafił na „Materiał Producencki” Quiza, jednego z ważniejszych albumów producenckich w polskim podziemiu. Z Quizem poznałem się na Hip-Hop Kempie, festiwalu muzycznym, który odbywa się w czeskim Hradec Kralove. Po prostu mieliśmy namioty obok siebie i się zakolegowaliśmy. Nawet nie pamiętam, ile moich kawałków mógł wcześniej słyszeć. Myślę, że zaprosił mnie na swoja płytę bardziej grzecznościowo. Oprócz mnie były tam raczej uznane postacie z hip-hopowego podziemia. Było to w 2009 roku i w sumie to był mój jedyny “strzał” w tamtym czasie. Potem jakoś zamuliłem. Trochę mi się nie chciało, w moim życiu pojawiły się dzieciaki, więc czasu też było mniej. Wróciłem do tej nastoletniej zajawki już jako dorosły gość, który robi to sobie na luzaku, nic nie musi i raczej nie łudzi się, że będzie jeszcze zdobywał szczyty hip-hopu. Robię to dla frajdy.

Nawiązując do innego twojego kawałka, mandarynki są twoim ulubionym owocem?

– Nie umieściłbym być ich nawet w czołowej piątce. Z tymi mandarynkami śmiesznie wyszło. Kiedy na początku mówiłem komuś, że jadę do dziewczyny “na Mandarynki” (nazwa jednej z ulic na Ursynowie), to ludzie pytali się, o co chodzi. Myśleli, że może mamy taki sposób na spędzanie wolnego czasu, że jemy sobie owoce. Po jakimś czasie zorientowałem się, że coś, co jest dla mnie naturalne, czyli nazwa ulicy, na której mieszkała Olga, nie jest takie oczywiste dla innych. Co ciekawe, dopiero po premierze tego kawałka ktoś mi napisał, że nazwa wzięła się od mandarynek – gatunku kaczki, a nie od owoców.

To jest piosenka, z której jesteś najbardziej dumny?

– Na pewno jest najbardziej znanym moim kawałkiem…

Na YouTube ma niecałe 250 tysięcy wyświetleń. 

– Wciąż są to żenujące wyświetlenia, jeżeli chodzi o polski hip-hop, żeby się tym emocjonować.

No tak, ale jednak jak na amatora, to nie są liczby na poziomie, że tylko rodzina i znajomi widzieli. 

– Owszem, ale w ogóle się tymi liczbami nie jaram. Myślę, że są niskie. Fajniejsze jest to, że na ten moment udało mi się sprzedać prawie 300 winyli i prawie 1500 płyt CD. Jeżeli wziąłbyś za przelicznik liczbę sprzedanych płyt do wyświetleń na YouTube, to wynik jest wtedy całkiem pozytywny – myślę, że kolegom, którzy bez problemu “robią” 40 razy więcej wyświetleń ode mnie, nie zawsze udaje się sprzedawać 10 razy więcej płyt. Z jego jestem zadowolony.

Teraz królują platformy streamingowe, ludzie coraz rzadziej kupują płyty…

– Dokładnie. Odpowiadając na twoje wcześniej pytanie, „Mandarynki” chyba nie są moim ulubionym kawałkiem. Nie wiem, czy mam taki. To jest też kwestia tego typu, że mi to się już strasznie osłuchało, chciałbym w końcu porobić coś nowego i częściej myślę o nowych kawałkach niż o tych starszych.

To jest niezobowiązująca myśl czy poczyniłeś jakieś kroki w tym kierunku?

– Coś się powoli dzieje. Ostatnio grałem koncert jeszcze z materiałem „Tato Hemingwaya” i musiałem poświęcić dwa dni na przesłuchanie tej płyty, żeby sobie wszystkie kawałki poprzypominać, a i tak, jak zacząłem koncert, to… pomyliłem się w pierwszym wersie. Potem było już z górki (śmiech).

Twój następny album będzie nazywał się „Dziadek Hemingwaya”?

– Nie, nie, spokojnie. Moje najstarsze dziecko ma dzisiaj 9 lat, jeszcze za wcześnie, żebym został dziadkiem. To nie będzie raczej płyta o rodzinie.

Jeżeli twój syn ma 9 lat, to dlaczego nazwałeś podcast „Tata Trampkarza”?

– Nazwa „Tata Żaka” czy „Tata Młodzika” nie brzmi tak fajnie. Jak mówisz komuś trampkarz, to wiadomo, że chodzi o młodego piłkarza, a te podziały na żaków i młodzików są jasne tylko dla ludzi bardziej zainteresowanych tym tematem.

Sam grałeś w piłkę?

– Kopałem.

To skąd zafascynowanie do piłki młodzieżowej?

– Moje zamiłowanie do piłki młodzieżowej wzięło się stąd, że jestem spod Otwocka, skąd jest też redaktor Marek Wawrzynowski, z którym się przelotnie znałem. Swoją drogą, to mieliśmy kiedyś kosę, bo Marek pisał relację dla lokalnej prasy z imprezy w otwockim klubie Smok, na której grałem swój pierwszy koncert i z tego, co pamiętam, coś tam poprzekręcał. Ale to stare dzieje, teraz nasi synowie grają czasami razem w piłkę. No, ale wracając: kiedy mój syn w wieku 6 lat poszedł na pierwszy trening, pomyślałem sobie, że warto czegoś o szkoleniu się dowiedzieć, żeby nie wrzucić syna na minę. Kojarzyłem, że Marek coś tam o tym pisał, więc postanowiłem sprawdzić, o co chodzi temu Wawrzynowskiemu z tą całą walką o poprawę szkolenia. Chciałem wiedzieć, czy to, co się dzieje na treningach, w których bierze udział Tadek, jest okej czy nie jest okej.

Było okej?

– Było. Temat mnie zainteresował, zacząłem coraz więcej czytać, dokształcać się. Byłem w szoku, jak dużo jest zagranicznych materiałów, których nikt nie tłumaczył. Tak narodził się pomysł na podcast. Chciałem też mieć taki poboczny projekt, chodziło mi chociażby o to, żeby na swojego „prywatnego” Twittera nie wrzucać informacji o nauczaniu fundamentów gry w Benfice U-8, bo mało kogo to interesowało. Chciałem to oddzielić.

Kiedy miałeś taką pierwszą myśl, że nie tylko interesujesz się tym tematem, ale chciałbyś również podzielić się swoją wiedzą z innymi?

– Nie było takiego jednego momentu. Natomiast pamiętam, że pomyślałem sobie, że podcast jest fajną opcją, żeby mieć dostęp do różnych ludzi, którzy się na tym temacie znają, i od których mógłbym się dowiedzieć trochę więcej. Myślę, że gdyby nie podcast, nie mógłbym porozmawiać np. z Piotrem Urbanem z Legii Warszawa. To była świetna okazja do tego, żeby pozdobywać wiedzę dla siebie.

Nie chciałbyś pójść dalej i zostać trenerem?

– Nie. Widzę, ile to wymaga czasu, a ja… go nie mam. Głównie z tego powodu nie chciałbym zostać trenerem, a po drugie – mam super dzieci, ale mam też bardzo mało cierpliwości do dzieci, które nie są super (śmiech). Nie byłbym chyba najlepszym pedagogiem, gdybym miał niegrzecznych Wojtków i Pawełków na treningu. Zdaję sobie sprawę z tego, że zawód trenera nie jest szczególnie dochodowym zajęciem, a w sytuacji, gdy ma się troje dzieci, dom, trzeba jednak mądrze kalkulować ten czas.

Przez to, że interesujesz się tym tematem, wiesz mniej więcej, jak wygląda zawód trenera od środka. 

– To na łamach waszego portalu Przemek Mamczak pisał o rzeczach, których on się dowiaduje od swoich gości przed audycjami. Rozwody, raczej nieciekawe sytuacje w rodzine. Przeczuwałem, że tak jest. Jeżeli chcesz być dobrym trenerem, to byłoby też fajnie cały czas się dokształcać, pojeździć na jakieś staże, mecze innych drużyn, ale jak to pogodzić z rodziną?

Praca trenera jednak nie polega na tym, że przychodzisz na półtorej godzinki na trening i wracasz do domu. 

– Dokładnie. Super, że są ludzie, którzy są pasjonatami, chcą się tym zajmować, ale… to nie dla mnie. Nie wspomnieliśmy jeszcze o weekendach, w które najczęściej przez pół roku rozgrywane są spotkania. Mecze bardzo dezorganizują życie całej rodziny – u nas, jak młody gra ligę, to tydzień w tydzień jeden dzień z weekendu musimy zaplanować pod piłkę.

Tak, a jeszcze przecież szkoleniowcy w mniejszych ośrodkach prowadzą często więcej niż jedną grupę, więc zdarza się, że w sobotę mają jeden mecz, a w niedzielę drugi…

– A jeszcze na mecz nie ma wyznaczonego sędziego, więc bierzesz gwizdek, sędziujesz i słuchasz pretensji spiętych rodziców 7-latków o to, czy aut powinien być dla zielonych, czy dla czerwonych. Dlatego nie mam zamiaru zostać trenerem.

Skoro nie chcesz zostać trenerem, to jaki masz pomysł na swój podcast? Jak chciałbyś, żeby wyglądał za rok?

– Chwilowo mam niewiele czasu…

Poza podcastem, czym się zajmujesz na co dzień?

– Mam swoją pracę zawodową, do tego staram się w wolnym czasie porobić coś z muzyką, po trzecie zadbać o siebie w postaci uprawiania jakiegoś sportu, po czwarte mój syn cały czas jest w domu, ja też pracuję zdalnie, więc trzeba to ogarnąć. Tego czasu nie zostaje zbyt wiele. Podcast „Tata Trampkarza” pełni rolę edukacyjną, a zaczynam dostrzegać, że coraz więcej tej tematyki zaczyna pojawiać się w różnych innych miejscach. Nie wiem, dlaczego, może za słabo się rozglądałem, kiedy startowałem z tym projektem, to wydawało mi się, że w innych źródłach nie ma zbyt wiele tej tematyki. W „Jak Uczyć Futbolu” pojawia się dużo bardziej specjalistyczna wiedza, przeznaczona głównie dla trenerów. Ja celuję w rodziców, ale nie ukrywam, że myślałem, że grupa docelowa w postaci rodziców piłkarzy jest nieco szersza. Możliwe też, że to kwestia tego, że nie robię za wiele z promocją tego podcastu, jakoś szczególnie mi na tym nie zależy. To nie jest coś, na czym chciałbym zarabiać. Przyznam szczerze, że nie mam rozpisanych gości na rok do przodu. Jak wpadnie mi do głowy pomysł na jakąś fajną rozmowę, to staram się ją zrealizować. Cały czas jest masa roboty do zrobienia, jeżeli chodzi o edukację rodziców. Czy akurat forma podcastu jest czymś, co będzie do nich trafiać? Dostaje bardzo dużo ciepłych słów, natomiast biorąc pod uwagę liczbę małych dzieci, które grają w tym kraju w piłkę, to wydaje mi się, że chyba zainteresowanie tą tematyką nie jest tak duże, jak mi się wydawało, kiedy startowałem.

Zdecydowane szersze jest grono rodziców, którzy nawet, jeżeli interesują się swoimi dziećmi, przyjdą czasami na ich mecz, to później nie zagłębiają się bardziej w tę tematykę, nie analizują decyzji trenera…

– Owszem. Sam mam tak, że z czasem coraz bardziej dostrzegam i biorę do siebie to, co przeczytałem w książce, którą dostają rodzice młodych piłkarzy Legii Warszawa. Tam jest takie zdanie, że z doświadczenia klubu wynika, że największą szansę na profesjonalną karierę mają ci chłopcy, których rodzice za bardzo się piłką nie interesują. Chyba coś w tym jest. Rodzic powinien w takiej sytuacji przyjąć rolę „ogrodnika” – musi doglądać swoją roślinę, ale za bardzo nie ingerować w jej rozwój. Czasami trzeba coś przyciąć czy przesadzić, ale jednak dać swobodnie rosnąć. Coraz częściej rodzice męczą swoje dzieci…

Ty męczysz swojego syna?

– Pytanie, czym jest męczenie?

Dzięki temu, że interesujesz się tym tematem, wiesz więcej niż przeciętny rodzic, który zwyczajowo pyta: jak było?

– Ja też pytam, jak było na treningu, ale moim głównym pytaniem jest: czy się dobrze bawiłeś? Nie męczę swojego syna i myślę, że nigdy nie męczyłem. Jeżeli on czegoś nie chce robić, to tego nie robi.

Czyli nawet przez to, że masz wiedzę na temat szkolenia, nie ingerujesz za bardzo w rozwój piłkarski twojego syna?

– Jestem zwolennikiem naturalnego rozwoju. Da się zauważyć wielu rodziców, którzy wożą swoje pociechy na zajęcia, dodatkowe treningi indywidualne – stawiają w dużym stopniu na „karierę” swoich dzieci. Mówi się, że nie ma jednej drogi, ale ja jednak bym radził trochę odpuszczać, bo widzę, że łatwo, szczególności w ojcach, zapalić taką iskrę nadziei, że skoro mój Maciek strzelił pięć goli, to oznacza, że coś z niego będzie i dawaj Maciek, idziemy na dodatkowy trening, rozstawiamy pachołki i ćwiczymy 1v1. Zawsze się zastanawiam, jakie będą tego długofalowe konsekwencje.

Tutaj ciekawy jest przykład Kacpra Bywalca i jego ojca. 

– Wydaje mi się, że on też trochę odpuścił. Chociaż przyznaję, że nie śledzę go regularnie w mediach społecznościowych. Akurat fajnie, że się trafił taki tata Kacpra, bo po tych zamieszczanych przez nich filmach widać, że chłopak naprawdę się wyróżnia. Kacper jest z rocznika 2012, więc będzie ciekawe zobaczyć np. za 10 lat, czy ta ścieżka, którą oni wybrali, okaże się dla nich dobra, czy też nie. Oczywiście, jeżeli im się uda, czyli Kacper zostanie profesjonalnym piłkarzem, czego mu życzę, to nie ukrywam, że boję się, że rodzice, którzy nie będą mieć takiej wiedzy, jak Artur Bywalec, będą chcieli to powtórzyć. Z tego, co kojarzę, to oni trenują 10 godzin tygodniowo. Akurat dla Kacpra może to być dobra ilość, ale mogą się też zdarzyć takie przypadki, że przy takiej intensywności, chłopcy w wieku 12 lat będą rzygać piłką. Jest taka ciekawa książka Davida Epsteina pt. „Range” – ona pokazuje dwa podejścia: jednym jest droga Tigera Woodsa, a drugim Rogera Federera. Woods od 2. roku życia był cudownym dzieckiem golfa, a Federer zaczął treningi tenisa bodajże w wieku 12 lat, wcześniej rodzice się przed tym wzbraniali i trenował całą masę różnych sportów. Epstein nie odnosi tego tylko do sportu, ale ogólnie do życia, że dzieci, które rozwijały się w na wielu płaszczyznach, w jakimś momencie znajdują swoją niszę. Mając szerokie rozeznanie, wybierają to, co się im najbardziej podoba i wtedy mogą w tym, akurat tutaj sporcie, odnieść sukces. Z piłką dziecięcą tak nie jest, gdy masz zdolnego 8-latka, jest już często stawiany nacisk tylko na piłkę. A nie masz tak na przykład ze szkołą, że jak twoje dziecko dostanie trzy szóstki z informatyki, to nie nastawiasz się jako rodzic, że zostanie w przyszłości programistą. Mi jest bliższe to drugie podejście. Oglądałem ostatnio ciekawy film z Ruud Van Nisterlooyem, który mówił o tym, że do 14. roku życia mógł się spokojnie rozwijać, skończyć szkołę, grać w tenisa, kopać ze znajomymi na podwórku. Mieszkał w małej wiosce i skauci nie wiedzieli o jego istnieniu. Teraz chłopcy są wożeni od akademii do akademii, od testów na testy – wszystko w wieku 8-10 lat. Rodzice stawiają często wszystko na jedną szalę i nie wiem, czy jest to najfajniejsza rzecz, jaka może się w życiu przytrafić.

Uważasz, że rodzice w obecnych czasach zabraniają dzieciom „być dziećmi”?

– Nie chcę generalizować. Swoją drogą, czytając te wszystkie rzeczy dotyczące szkolenia, dostrzegam że sporo z tych informacji da się przenieść ogólnie na wychowanie dzieci. Planowanie za nie całego grafiku dnia, wożenie ich wszędzie i nie dawanie im czasu na taką swobodną zabawę, bo zaraz trening, mecz czy turniej, w jakiś sposób pewnie nie działa na nie rozwijająco. Może rozwiną się jako piłkarze, natomiast, czy rozwiną się jako jednostki społeczne? Nie wydaje mi się, że skupienie się od najmłodszych lat tylko na jednej dziedzinie, jest czymś bardzo dobrym.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Łukasz Bax Porębski