„Młodym w Ascoli ciężko było wytrzymać psychicznie”. Markiewicz o przygodzie we Włoszech

Czy można nazwać trenerem osobę, która zwraca się do młodych piłkarzy per „pie*rdolony dzieciaku„? Który dzieciakom tym każe „wypie*dalać do szatni”? Jak komentarze w stylu „nie umiesz grać w piłkę” czy „nic z ciebie nie będzie” wpływają na zawodnika, który zaczyna swoją przygodę z piłką poza granicami swojego kraju?

„Młodym w Ascoli ciężko było wytrzymać psychicznie”. Markiewicz o przygodzie we Włoszech

Bartosz Markiewicz jest zawodnikiem Korony Kielce. Trafił do tego klubu w minionym oknie transferowym z włoskiego Ascoli. Wcześniej spędził ponad rok w akademii Sassuolo, gdzie m.in. miał możliwość trenowania z pierwszym zespołem. Markiewicz jest wychowankiem Krakusa Nowa Huta. Do Włoch wyjechał z akademii Górnika Zabrze w 2019 roku, a chwilę wcześniej trenował w Wiśle Kraków, z której, notabene, został… wyrzucony. Dlaczego? Ten temat również uwypukliliśmy podczas naszej rozmowy.

W jaki sposób zareagował Francesco Caputo, gdy młody Polak sfaulował go na treningu dzień przed ważnym meczem Sassuolo w lidze? Czego można nauczyć się od mistrza świata z 2006 roku? Czy możemy uznać, że Ascoli to nie jest dobre miejsce dla młodych? Jaką akademią dysponuje Sassuolo, klub z Serie A?

***

Dlaczego zdecydowałeś się wrócić na stałe do Polski z Włoch?

– Sytuacja we Włoszech wygląda tak, że z uwagi na sytuację pandemiczną rozgrywki młodzieżowe są mocno ograniczone. Gdy byłem jeszcze w Sassuolo to w lutym rozegrałem swój ostatni mecz, kilka miesięcy przerwy i następny był dopiero we wrześniu. Minął wrzesień i co przyszło? Przerwa. Chciałem po prostu grać w piłkę. W moim wieku trzeba rozgrywać mecze, żeby móc się rozwijać. Stwierdziłem, że wrócę do Polski. Powiem szczerze, że powoli… siadała mi psychika. Ciężko było mi tam wytrzymać, tym bardziej, że nie były rozgrywane spotkania. Uznałem, że jest to bezsensu, żeby męczyć się za granicą, dlatego zdecydowałem się na powrót.

Jednak jeszcze w międzyczasie miałeś epizod w Ascoli.

– Tak, z Sassuolo przeszedłem do Ascoli. Tam sytuacja wyglądała następująco: trzy tygodnie przygotowywaliśmy się do ligi. Udało nam się rozegrać pierwsze trzy kolejki. W październiku zawieszono rozgrywki młodzieżowe i przez kolejne trzy miesiące nie było żadnych meczów. W styczniu byłem zdeterminowany do tego, żeby wrócić do Polski. Teraz ciężko pracuję na to, żeby w przyszłości znowu wyjechać do Włoch.

Jak obecnie wygląda sytuacja z rozgrywkami młodzieżowymi? Są cały czas zawieszone?

– Liga trwa, ale wiele meczów jest przekładanych na inne terminy, z uwagi na sytuację epidemiologiczną. Bywa tak, że zagrasz jeden ligowy mecz i na następny czekasz trzy tygodnie, bo w międzyczasie zostały odwołane inne spotkania. Mam kontakt z kolegami z Sassuolo i Ascoli, i mówią, że cała ta sytuacja ich strasznie denerwuje, bo też chcieliby grać. Każda przerwa hamuje ich rozwój i nie ma odpowiednich alternatyw, które mogłyby zastąpić jednostkę meczową.

Jak podsumowałbyś swoją przygodę we Włoszech? To był dobry czas dla ciebie?

 – Tak. Szczerze, gdyby nie Włochy – wielu rzeczy w ogóle bym się nie nauczył. Pierwszym moim trenerem w Sassuolo był mistrz świata z 2006 roku, czyli Simone Barone. Jego asystentem był Stefano Sacchetti, obrońca, który rozegrał ponad 200 meczów w Serie A w barwach Sampdorii Genua i Piacenzy Calcio. W Sassuolo były u nas takie treningi, gdzie byliśmy podzieleni na dwie grupy, obrońcy trenowali z defensywnymi pomocnikami na jednej połowie boiska, pozostali pracowali nad walorami ofensywnymi. Trener Sacchetti, który odpowiadał za defensywę, podczas tych zajęć, pokazywał nam, jak mamy się ustawiać i reagować w danych sytuacjach. Pobyt we Włoszech uznaję za dobrą lekcję na przyszłość. Wiem, co muszę robić, żeby być lepszym.

Barone i Sacchetti podczas treningów wchodzili do gierek i pokazywali, co oni potrafią?

– Barone nie wchodził do gierek, ale pewnie dlatego, że nie chciał nas ośmieszać (śmiech). Bo to był piłkarz przez duże „P”. Aczkolwiek zdarzało się, że Sacchetti wchodził do gierki i pokazywał nam, co umie. Był po prostu nie do przejścia. Mimo że miał 180 centymetrów wzrostu, nie dało rady go ominąć. On bardzo dobrze się ustawiał i czytał grę. My, obrońcy mogliśmy się wiele od niego nauczyć. I ogólnie jest to naprawdę świetny gość. Na początku wiele mi pomagał w sprawach językowych. Poświęcał mi dodatkowy czas, żeby dokładnie powiedzieć to, co trenerzy mają do przekazania. Zawsze po treningu brał mnie do siebie i na spokojnie tłumaczył mi to, co chcieli przerobić na kolejnych zajęciach. To było bardzo fajne, bo czułem, że on chce mnie czegoś nauczyć i widzi we mnie jakiś potencjał. To mnie bardzo budowało. Trenerów: Simone Barone i Stefano Sacchettiego wspominam bardzo dobrze. Naprawdę wiele mnie nauczyli.

Komunikowaliście się w języku angielskim?

– Na początku tak, ale mam sporą łatwość przyswajania nowych języków, szybko się uczę i to, co chcieli przekazać mi na boisku, mówili po włosku. To był duży plus, bo dzięki temu uczyłem się nowych słów. Gdy czegoś nie rozumiałem, otrzymywałem zamiennik po angielsku. Odprawy przedmeczowe wyglądały tak, że trener używał takich słów, żebym rozumiał, o co chodzi lub przynajmniej takich, które łatwo można przetłumaczyć na angielski, i w takich sytuacjach kolega z zespołu czy fizjoterapeuta mówili mi, co chciał przekazać szkoleniowiec.

Język angielski w ogóle był obecny w szatni i na treningach? Czy typowo dążyli do tego, żeby wyplenić ten język, aby komunikować się tylko po włosku?

– Przekonałem się, że sporo prawdy jest w stereotypie, który mówi o tym, że Włosi są leniwi i nie chcą poznawać innych języków. W szatni było nas dwudziestu pięciu, a po angielsku mówiło zaledwie czterech. Zapewne podstawy tego języka znała większość kadry, ale nie chcieli nawet próbować komunikować się po angielsku. To też nie było złe podejście, bo powodowało, że szybciej uczyłem się włoskiego. Trzy miesiące zajęły mi na to, żebym mógł swobodnie dogadać się w podstawowych kwestiach na boisku, jak i poza nim.

Jakie pierwsze wrażenie zrobiło na tobie Sassuolo, gdy tam się pojawiłeś? Od razu widać, że jest to klub i akademia z pierwszego zdarzenia i na miarę Serie A? Czy wręcz odwrotnie?

– Gdy przyjechałem tam na testy, czułem lekki stres. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest to jedna z lepszych akademii we Włoszech. Sassuolo to jest małe miasto, gdzie poza piłką nożną, nie ma, tak naprawdę, niczego. To miejsce żyje tym sportem. To jest fajne, a do tego obiekty klubu są z prawdziwego zdarzenia. Po tych testach byłem utwierdzony w przekonaniu, że chcę tutaj zostać na dłużej. Ponadto, byłem bardzo pewny siebie, bo wiedziałem, że dobrze wypadłem. Miałem przeczucie, że mnie wezmą do siebie. Dwa tygodnie czekałem na wieści z Włoch, czy mnie wezmą, czy nie. Byłem bardzo szczęśliwy, gdy powiedzieli mi, że chcą, żebym został zawodnikiem ich akademii.

We Włoszech byłeś na testach również w Torino. Jak byś porównał ze sobą te dwa ośrodki szkoleniowe?

– Na testach w Torino pojawiłem się krótko po zakończonym sezonie, dlatego na treningach było sporo luzu, małe gierki. Bardziej podobało mi się w Sassuolo. Lepiej czułem się w szatni, gdzie panowała świetna atmosfera. Będąc tam, miałeś ochotę wracać do tych ludzi, dobra energia od nich biła. Do tego Sassuolo moim zdaniem ma lepsze obiekty treningowe od Torino. Jednak nie mogę powiedzieć złego słowa o testach w klubie z Turynu. Trenowałem tam z rocznikiem 2002 i było widać, że chłopaki mają umiejętności, a piłka to chodziła u nich, jak po sznurku. Każdy pod względem technicznym był bardzo dobry. Aczkolwiek uważam, że Sassuolo ma lepszą akademię.

Zaznaczasz, że w Sassuolo są świetne warunki do trenowania. Opowiesz coś więcej o infrastrukturze tego klubu? Pierwszy zespół trenuje na tych samych obiektach, co wy i na co dzień mijaliście się oraz obserwowaliście ich zajęcia?

– W Sassuolo jest tak, że baza treningowa jest dla seniorskiego klubu, jak i akademii. Do dyspozycji mają cztery boiska pełnowymiarowe, ale tylko jedno sztuczne. Do tego dochodzą dwa mniejsze, gdzie jedno jest z sztuczną nawierzchnią, a drugie z naturalną. Zdarzało się, że mieliśmy treningi w tym samym czasie, co pierwsza drużyna i mogliśmy podglądać, jak trenują. W Sassuolo jest sporo zawodników na bardzo dobrym poziomie, więc było na co popatrzeć: Domenico Berardi, Francesco Caputo czy Manuel Locatelli. Jednak ja lubiłem podpatrywać Gian Marco Ferrariego, jest już doświadczonym obrońcą i było widać na treningach, jak umiejętnie gra na tej pozycji. Mocno zwracałem uwagę na to i starałem się przenieść jego zachowania do swojej gry. W Sassuolo było też tak, że nieraz byliśmy zapraszani do gierek treningowych z pierwszą drużyną. Działo się to w momencie, gdy ćwiczyli konkretne schematy pod danego rywala przed kolejnym meczem. To wyglądało tak, że przychodziliśmy na małą gierkę, gdzie pierwsza drużyna miała cały czas piłkę, wprowadzali ją do gry, a my broniliśmy. Było bardzo ciężko wytrzymać tempo, które było przez nich narzucone. Jestem stoperem i u mnie wyglądało to tak, że ciągle patrzyłem się w prawo i w lewo, bo piłka tak szybko chodziła. To był spory przeskok między drużyna młodzieżową a seniorską. Wydawało mi się, że już w juniorach jest wysoka intensywność w Sassuolo, a tu było to na jeszcze wyższym poziomie. Jednakże, jest to bardzo fajne przeżycie – ćwiczyć z zawodnikami, a później oglądać ich w akcji w meczu ligowym czy reprezentacyjnym. Wiesz, trenuję sobie z Berardim, a on dwa tygodnie później gra w meczu Polska – Włochy w Lidze Narodów. To jest ogromne przeżycie, obcować w środowisku takich zawodników. To bardzo duże daje młodemu chłopakowi.

Te gierki treningowe to było tylko ćwiczenie jednego schematu, który może wystąpić w najbliższym meczu? Czy miało to charakter takiego mini sparingu, a waszym zadaniem było imitować najbliższego rywala Sassuolo?

– Zobrazuję to przykładem, załóżmy, że jesteśmy przed meczem z Torino. Oni grają w ustawieniu z trojką obrońców z tyłu. W gierce treningowej byliśmy drużyną, która miała odbierać piłkę pierwszemu zespołowi, gdzie graliśmy w ustawieniu z trójką obrońców z tyłu. Naszym zadaniem było imitować najbliższego ich rywala w lidze. To były takie gierki treningowe. Oni atakowali, a my mieliśmy bronić. Po przechwycie wyprowadzaliśmy piłkę do małych bramek, gdzie oni musieli szybko zareagować i nam ją odebrać. Innym razem naszą rolą po przechwycie, było wyprowadzenie kontry i wykończenie akcji strzałem na bramkę. Domenico Berardi ma mocne uderzenie z dystansu. Dlaczego nagle o tym mówię? Bo sam przekonałem się o tym na własnej skórze. Na tej gierce treningowej zszedł z prawego skrzydła do środka i oddał strzał na bramkę. Zablokowałem to uderzenie, a ślad po piłce na moim udzie utrzymywał się przez tydzień (śmiech).

Waszym zadaniem było stwarzać realny opór? Graliście do końca, agresywnie? 

– Roberto De Zerbi, czyli trener pierwszego zespołu mówił nam, że mamy stawiać opór, naciskać, ale dać im też trochę miejsca, żeby mogli przećwiczyć dany schemat, nie narażając ich na kontuzje, która wykluczyłaby zawodników z najbliższego meczu. Miałem taką sytuację z „Cici” Caputo, gdzie on był przy piłce odwrócony plecami do bramki, a ja chciałem go mocniej zaatakować. Efekt był taki, że we dwójkę się przewróciliśmy. Od razu podszedł do mnie pierwszy trener Sassuolo i powiedział: „spokojniej, spokojniej, Caputo ma wystąpić w najbliższym ligowym meczu, nie atakuj go aż tak mocno”.

Jak zareagował na to Caputo? Wstał i zaczął cię wyzywać?

– Caputo nie miał o to większych pretensji. Pokazał mi tylko, żebym grał nieco spokojniej, bo jest dzień przed meczem, a on nie chcę się bić na boisku (śmiech). Jednak nie był na mnie zły. Dał mi do zrozumienia, że dobre jest to, że chcę się pokazać i grać twardo, ale zaraz jest liga, więc podchodził do tego ze spokojem. W ogóle na tych gierkach nie było spięć między zawodnikami na boisku.

Jak inni zawodnicy pierwszego zespołu podchodzą do tych młodych? Dużo podpowiadają i chcą pomagać?  Czy mają was gdzieś? 

– Poza tymi gierkami treningowymi, zdarzało mi się również uczestniczyć w kilku treningach z pierwszym zespołem. Gdy wykonałem coś źle, reagowali na to ze spokojem. Czułem, że chcą mi pomóc. Zaznaczali mi, żebym nie wkurzał się na siebie, bo zaraz będzie kolejna sytuacja, gdzie mogę się poprawić. Cały czas mam być gotowy i skupiony na kolejnej piłce. Przejście z juniora do piłki seniorskiej jest przyjemne, bo ci starsi zawodnicy dbają o to, żebyś dobrze się czuł i pomagają.

 

Mogłeś liczyć na rady od zawodników na swojej pozycji? Wspomniałeś, że Gian Marco Ferrari zrobił na tobie pozytywne wrażenie na treningu pod względem piłkarskim, a podpowiadał tobie? W tej szatni był też Vlad Chiriches to może on też służył pomocną dłonią?

– Niekoniecznie, miałem mało takich sytuacji, żeby pogadać sobie z jakimś obrońcą. Wspomniany przez ciebie Chiriches to był cały czas u fizjoterapeuty (śmiech). Często przydarzają mu się większe lub mniejsze urazy. Rozmów było mało, a ja chciałem wykorzystać sam fakt, że mogę z bliska obserwować klasowych obrońców. Można wiele nauczyć się z samej obserwacji tych zawodników. Można zauważyć, jak się ustawiają, w jaki sposób myślą na boisku, gdzie patrzą przed zagraniem itd. Z tego chciałem czerpać jak najwięcej.

Czy wydarzyła się jakaś sytuacja w Sassuolo, która mocno utkwiła tobie w pamięci?

– Pamiętam bardzo dobrze debiut Stefano Turatiego w Serie A. To jest bramkarz urodzony w 2001 roku. Swój pierwszy mecz zagrał przeciwko Juventusowi na Allianz Stadium 1 grudnia 2019 roku, czyli miał zaledwie 18 lat. Spotkanie zakończyło się remisem 2:2, a Turati zagrał naprawdę dobre zawody, gdyby nie on Sassuolo przegrałoby to spotkanie. To był duży sukces też dla naszego klubu, który w tamtym sezonie znajdował się w środku tabeli, a był w stanie nawiązać walkę z jednym z najlepszych klubów na świecie. Wszyscy byliśmy dumni w akademii i klubie z Turatiego, że zadebiutował w tak ważnym meczu i pokazał się z naprawdę niezłej strony. Gdy wrócił do nas do bursy, wbił zadowolony z… papierosem w buzi. Włosi mają ogólnie luźne podejście do palenia papierosów i picia wina do obiadu. W bazie treningowej znajduje się kuchnia dla zawodników pierwszej drużyny i nieraz widziałem, jak trenerzy pili winko do obiadu albo wychodzili przed klub, żeby zapalić fajkę. Jednak nie powiem, że nie zaskoczył mnie widok 18-letniego Turatiego z papierosem w buzi po meczu z Juventusem.

Często czytamy i słyszymy w wywiadach z polskimi zawodnikami, którzy grają poza granicami naszego kraju, że mierzą się z dużo większą intensywnością i obciążeniami na treningach. Niektórzy z nich mówią, że doznawali wręcz szoku, że jest to naprawdę duży przeskok. Jak ty to odczułeś na samym początku swojej przygody z włoską piłką? 

– W drużynie do lat 17 nie mieliśmy żadnych obciążeń na siłowni, pracowaliśmy głównie na gumach i swoim ciele. Z kolei w Polsce, w tym wieku, ma już się kontakt ze sztangą i wykonuje ćwiczenia z ciężarami. Zdziwiłem się, że w Sassuolo tego nie zaznałem. Jednak już same treningi były bardzo intensywne. Po pierwszym tygodniu zajęć czułem mocny zjazd energetyczny. Mój dzień wyglądał tak, że po treningu coś zjadłem i szedłem spać. Sporo było gierek treningowych na małej przestrzeni, które były bardzo intensywne. We Włoszech inna jest dynamika gry, dlatego początki były dla mnie ciężkie. Trudno było się do tego przyzwyczaić, ale przyszło to z czasem. Ważne jest przetrwać i przywyknąć, bo to początkowy okres, a potem już organizm akceptuje ten wysiłek.

Z jakiego powodu było ciężko? Dlatego, że wszystko dzieje się po prostu szybciej niż w Polsce? Czy mniej jest przerw?

– We Włoszech trzeba być cały czas w gotowości do ruchu. Gierki były bardzo intensywne, sporo biegania, przesuwania, szybka reakcja na to, co dzieje się na boisko. Nieraz miałem tak, że nogi już były mocno pospinane i było ciężko kontynuować zajęcia. Pamiętam swój pierwszy mecz po intensywnym tygodniu treningowym, byłem strasznie wypompowany i długo się regenerowałem. Aczkolwiek z każdym kolejnym meczem było coraz lepiej.

Jakie widzisz różnice między treningami w Polsce a we Włoszech? Trenowałeś w kilku polskich akademiach, Wisły Kraków, Górnika Zabrze, SMS-u Jarosław, a teraz Korony Kielce, więc masz już pewien obraz tej polskiej myśli szkoleniowej. Jak ona wypada na tle włoskiego podejścia do treningów?

– W Wiśle Kraków to był czas, kiedy miałem 14 lat, więc ciężko mi coś o tym powiedzieć, bo to był inny etap szkolenia. Jednak będąc już w Górniku Zabrze, gdzie trenowałem z rocznikiem 2002, gierki też były intensywne, gdzie trzeba było być żwawym na boisku i szybko reagować. Aczkolwiek we Włoszech ten poziom był jeszcze większy, bo oprócz tego, że był to spory wysiłek, dodatkowo mierzyłeś się ze świetnymi zawodnikami. Siedmiu zawodników z mojego zespołu jeździło na konsultacje do kadry Włoch, a pięciu z nich grało w pierwszym składzie, więc rywalizacja w zespole była jeszcze większa, a to powoduje, że dajesz z siebie zawsze więcej. Było widać też różnicę pod względem kultury gry. Teoretycznie we Włoszech jest łatwiej, bo mniej jest walki bark w bark, łokieć w łokieć z rywalem. Więcej jest myślenia na boisku np. w jaki sposób skrócić kąt napastnikowi. Z uwagi na wyższą kulturę gry, grało mi się po prostu łatwiej, nie musiałem „bić się” na boisku, z czym miałem styczność w Polsce.

Taktyka pod konkretnego rywala. Czy na etapie młodzieżowej piłki ten temat jest mocno uwypuklony i dużo tego ćwiczyliście na treningach?

– Taktyki było bardzo dużo. Gdy szykowaliśmy się pod konkretnego rywala, to już na drugiej jednostce treningowej w tygodniu, ćwiczyliśmy konkretne schematy, które wykorzystamy w najbliższym meczu. Sporo gry pozycyjnej pod przeciwnika, którą praktykowaliśmy od wtorku do czwartku. Poniedziałek zawsze był luźny, piątek to stałe fragmenty, sobota wolna, a w niedzielę graliśmy mecz. W Polsce jest tego mniej i pod tym względem jest spory przeskok, bo dużo poświęca się czasu taktyce pod konkretnego rywala. Czasem było to wręcz nudne, bo trzeba było stać i słuchać trenera, zamiast grać w piłkę, ale tak to wyglądało. Jednak trzeba zaznaczyć, że bardzo nam to sprawę ułatwiało, bo przed meczem wiedzieliśmy, w jaki sposób będzie grał rywal, na co będziemy musieli uważać itd. Szczególnie w Sassuolo wiele nauczyłem się taktyki i zdałem sobie sprawę, jak wiele rzeczy mogę sobie ułatwić, grając na środku obrony. Zamiast się ścigać z napastnikiem, mogę odpowiednio się ustawić, zabrać piłkę i mieć spokój.

Czy możesz dać konkretny przykład trenowania pod konkretnego rywala? Mateusz Góra opowiadał nam o tym, że we Włoszech miał takie sytuacje, gdzie półtorej godziny trenowali tylko wyrzuty z autu, bo trener dążył do perfekcji w tym elemencie gry. Jakie ty masz doświadczenie z treningami taktycznymi i przygotowaniami pod konkretnego rywala? Sporo było stałych fragmentów gry?

– My uczyliśmy się grać pod konkretnego rywala. Ćwiczenia i schematy były wykonywane w ruchu. Stałe fragmenty też ćwiczyliśmy pod przeciwnika, ale było ich zdecydowanie mniej. Przykład: zbliża się mecz z Fiorentiną, trener oglądał ich ostatni mecz i wie, że mają szybkich skrzydłowych i ruchliwą „dziewiątkę” z przodu, który nie tylko jest szybki, ale i też silny. Robiliśmy takie ćwiczenia, gdzie drużyna przeciwna grała górne piłki zza plecy obrońców, a my mieliśmy się tak ustawiać, żeby odpowiednio reagować na te zagrania. To jest tylko przykład, bo więcej było sposobów na to, żeby szykować się pod przeciwnika, ale nie pamiętam wszystkiego.

Trenowaliście i graliście cały czas w jednej formacji? Czy dochodziło do wielu zmian w tym aspekcie i mieliście opanowane kilka wariantów gry w różnych ustawieniach taktycznych?

– Mieliśmy swój jeden system, czyli 1-4-5-1, ale podczas meczów trener lubił zmieniać na 1-4-4-2. Aczkolwiek to nie dotyczyło nas, obrońców, bo zawsze graliśmy w czwórce. We Włoszech często widujemy różne ustawienia defensyw, sporo rotacji, a my w Sassuolo bez zmian w tym temacie. Trener wychodził z założenia, że skoro dobrze gramy w obronie, gdy jest nas czterech z tyłu, nie będzie tego zmieniał, bo w ustawieniu 1-3-5-2 jest więcej przestrzeni między nami, wolał to trzymać w kompakcie. Dochodziło do większej rotacji w ofensywie, bo szkoleniowiec widział, że mamy sporo kreatywnych jednostek w zespole i mógł sobie pozwolić na odważniejsze zmiany. Nie wiem, dlaczego nie trenowaliśmy innych formacji na treningach. Trener taki miał pomysł na zespół i tego się trzymał. Niezmienny był, jeśli chodzi o ustawieniu formacji defensywy.

Jakim trenerem jest Simone Barone? Bo jest to postać, którą w Polsce słabo się kojarzy, ale we Włoszech to jest osoba, która często przewija się w sympatycznych żartach, o czym pisał Szymon Janczyk na Weszło

– To jest bardzo dobry trener. Każdy zawodnik w drużynie wie, gdzie i przede wszystkim, z kim grał. On funkcjonował na takim poziomie, który nam się w ogóle nie śni. To jest bardzo budujące. On nas mocno wspierał. Praktycznie na każdym treningu, po udanym zagraniu, słyszałem: „brawo Bartosz!”. To jest Mistrz Świata, który przez wiele lat grał na poziomie Serie A i to właśnie on zauważa u mnie pozytywy i je uwypukla. To naprawdę działa budująco. Dzięki temu czułem się bardzo pewnie na boisku. Ma też przy tym bardzo duży kunszt trenerski, potrafi przekazywać swoją wiedzę i doświadczenie. Do tego też jest dobrym motywatorem. W ciężkich momentach potrafił nas podtrzymać na duchu. Pamiętam dobrze mecz z Lazio, gdzie zagrałem przyzwoite zawody, a spotkanie zakończyło się wynikiem 0:0. Mieliśmy sporą przewagę, ale nie potrafiliśmy przekuć tego na zdobycz bramkową. Po meczu w szatni potrafił mnie pochwalić przy wszystkich: „Bartosz zagrał dopiero trzeci mecz w barwach Sassuolo, a był najlepszy na placu. Chciałbym, żeby każdy był tak zaangażowany w mecz, jak Bartosz„. Te słowa utkwiły mi w pamięci i wzmocniły mnie psychicznie. Byłem bardziej pewny siebie i wierzyłem w to, że mogę zrobić wszystko na boisku. Oceniam go bardzo pozytywnie, a teraz nadal pracuje w Sassuolo, ale już w drużynie U-19.

Zamykamy temat Sassuolo. Jeśli chodzi o Ascoli chcę poruszyć tylko jeden temat, bo Kamil Bielikow w rozmowie z naszym portalem opowiedział kilka absurdalnych historii, które miały miejsce w tym klubie, co świadczą o tym, że nie jest to odpowiednie miejsce do rozwoju dla młodego piłkarza…

– Specyficzny klub. Czytałem ten wywiad i od razu pojawiały mi się w głowie myśli, że może to być prawda. Bo działo się tam wiele dziwnych rzeczy. Przykład: gierka treningowa, jesteśmy podzieleni na dwie drużyny, na przestrzeni dwudziestu metrów kwadratowych były wydzielone trzy paski wzdłuż. Zasada była taka, że w jednym pasie nie mogło znajdować się trzech zawodników, max. dwóch, a w ekipie było sześć osób. Celem było zaliczenie „bazy” rywali. I jeden z zawodników zapomniał się i stanął w pasku z dwoma innymi kolegami. Co zrobił trener? Cytuję: „wypie*dalać do szatni!„. Nikt nie wiedział, o co mu chodzi, a dla szkoleniowca jednostka treningowa się już skończyła i zeszliśmy z boiska.

Wyjaśnił wam później o co mu chodziło?

– Nie, komunikacja trenera z zawodnikami była bardzo słaba. Gdy widział, że coś źle robimy, nie wyjaśniał nam, jak to poprawić, tylko denerwował się i kazał nam: „wypie*dalać do szatni„. Co nam to da, że pójdziemy do tej szatni? Tam nie nauczę się grać w piłkę, tylko wezmę prysznic. Ten szkoleniowiec dużo od nas wymagał, ale nie potrafił  dobrze sprecyzować, o co mu chodzi. Bardzo mało mówił.

To nie była jakaś jego zagrywka? Następnego dnia nie pytał się was: „teraz już wiece, co zrobiliście źle?

– Nie, gdy „kazał” nam iść do szatni, każdy z nas się wykąpał i poszedł do domu. Następny dzień to nowa historia. Wczoraj już nie istnieje. Nie mówił nam nic o wcześniejszej sytuacji.

Bielikow opowiadał o sprawach stricte organizacyjnych, że nikt nie był tam słowny. Do tego ta feralna sytuacja z dziurawą koszulką, którą otrzymał do trenowania, a magazynier nie chciał mu jej wymienić. Czy tobie też przydarzały się podobne sytuacje?

– Ten magazynier był bardzo śmieszny (śmiech). Włoch starszej daty, ale strasznie nieprzewidywalny. Dlatego, gdy czytałem tę historię o podartej koszulce Bielikowa, wiedziałem, że mogło mieć to miejsce, bo ten magazynier był do tego zdolny i sam klub też, bo różne sytuacje miały tam miejsce. Jednak ja nie trenowałem w podartej koszulce. Przytoczę inną sytuację: graliśmy z Napoli w Coppa Italia. Przegraliśmy ten mecz 0:4, do naszego ośrodka wróciliśmy o pierwszej w nocy, a następnego dnia trener zorganizował nam trening o siódmej rano. Szkoleniowiec był bardzo zły, że przegraliśmy to spotkanie, dał nam za karę trening o siódmej rano. Nie mieliśmy czas na regenerację. Z Napoli do Ascoli to jest ok. pięć godzin jazdy. Byliśmy padnięci, ale i tak trzeba było przyjść na trening.

Delikatnie mówiąc to trener był specyficzną jednostką. Kto to był?

– Bardzo specyficzna osoba. Nie wspominam dobrze tego trenera. Ciężko było wytrzymać psychicznie w Ascoli. Z uwagi też na szkoleniowca. Chodzi o Guillermo Abascala, który na szczęście już tam nie pracuje. On bardzo dużo krzyczał, przeklinał. Bardzo dobrze pamiętam jeden trening, gdzie mój kolega, który jest nominalnym skrzydłowym, pracował z nami w formacji defensywnej. To wyglądało tak, że drużyna przeciwna atakowała, a my się broniliśmy. I ten skrzydłowy został nawinięty przez atakującego w taki sposób, że ten był odwrócony do niego plecami. Oczywiście jest to błąd i nie powinien tak się zachowywać, ale to trzeba mu wyjaśnić i pracować nad tym, żeby to wyeliminować. Jak zareagował trener? „Ty pie*dolony dzieciaku! Co ty kur*wa robisz!?„. Gdy to słyszałem, to powiem ci szczerze, że w tamtym momencie nie chciałem rozumieć włoskiego.

Czy ty też dostałeś jakąś burę od tego gościa, bo trudno nawet go nazwać trenerem?

– Raz się dowiedziałem, że nie powinienem w ogóle grać w piłkę. I powiem szczerze, że to mnie dotknęło. Zatrzymał gierkę treningową, żeby mi to powiedzieć na głos przy wszystkich. Dobrze, że go już nie ma w Ascoli. Młodzi zawodnicy mieli naprawdę ciężko, żeby sobie z tym poradzić. To jest spore obciążenie psychicznie. W rozmowach prywatnych wszyscy byliśmy zgodni: „on jest szalony„, „zachowuje się jakby był dowódcą jednostki w wojsku„. Niestety, tak to wyglądało w Ascoli. Czytając wywiad z Bielikowem, doszedłem do wniosku, że w tym klubie wszystko jest możliwe. Zauważmy jedną rzecz, młody obcokrajowiec trafia pierwszy raz za granicę i do takiego klubu, bez rodziny, nie ma jeszcze kolegów, a do tego codziennie mierzy się z takimi uwagami trenera, że nie powinien grać w piłkę. To zostaje w głowie. Nie chcę też być źle zrozumiany, że teraz wylewam wiadro pomyj na tego szkoleniowca. Przedstawiam tylko to, co widziałem na treningu.

Bielikow mówił, że Ascoli było dla niego lekcją życia i skoro go to nie złamało, to ciężko będzie go złamać.

– Myślę, że takiej lekcji też już w Polsce nie będę miał. Mimo że, niektórzy trenerzy starszej daty bywają cięci na młodych zawodników. Mam nadzieję, że takich sytuacji nie będę doświadczał w piłkarskiej karierze.

Wracając jeszcze do tego Abascala, czy on stosował jakiś system kar? Czy jego głównym narzędziem były po prostu krzyki i obelgi?

– Nie stosował kar i całe szczęście, że ich nie robił. Gdyby tak było, pewnie biegalibyśmy cały czas w kółko wokół boiska. On zawsze był wkurzony na treningach. Bardzo specyficzna osoba. Nie potrafił nam przekazać taktyki na mecz. Szybko się denerwował, kulała u niego komunikacja z drużyną. Nie dziwię się, że nigdzie nie pracuje. Bo jego metody były nieskuteczne. W Primaverze 1 przegrywaliśmy mecz za meczem.

Widzę, że to młody i pewnie ambitny trener. Trzydzieści lat na karku, wychowanek Sevilli.

– Młody, ambitny i nie gryzący się w język (śmiech). Rozmawiałem z chłopakami z Ascoli i cieszą się, że go już nie ma klubie i też im lepiej idzie w lidze. Zmiana trenera wyszła im na lepsze.

Opowiedziałeś wiele historii związanych z twoją włoską przygodą, ale pominęliśmy jeden znaczący fakt. Od czego to wszystko się zaczęło?

– Już za czasów gry w akademii Górnika miałem swojego menadżera, który jeździł na wszystkie moje mecze, przyglądał mi się z bliska itd. Pamiętam dobrze dzień, gdy do mnie napisał SMS-a o treści: „czy znasz taki klub jak Torino?„.  Od tego się zaczęło, bo menadżer wyhaczył termin testów w Torino i zorganizował wszystko, żebyśmy tam pojechali. Gdyby nie on, przygoda włoska nie miałaby racji bytu. Bardzo dużo mi pomógł, nie tylko w kwestii samego transferu, ale i wszystkich organizacyjnych sprawach we Włoszech. Następnie pojechaliśmy na testy do Sassuolo i tam zostałem na dłużej. Koniec, końców dobrze się stało, że tam trafiłem. Wiele zawdzięczam Barone i Sacchettiemu, trenerom Sassuolo. Chyba będę dozgonnie wdzięczny za to, co dla mnie zrobili. Włoska szkoła wiele mnie nauczyła, tam spojrzałem na piłkę w inny sposób. Taktyka jest bardzo ważna i to mi uświadomiono. Lepiej zrobić sobie metr zapasu, żeby kogoś wyprzedzić, aniżeli biegać bezproduktywnie po boisku. W Sassuolo rozwalała mnie jedna rzecz…. makaron. On był po prostu wszędzie (śmiech). Śniadanie? Makaron. Kolacja? Makaron. W różnej postaci, ale zawsze był ten makaron. Strasznie mi się przejadł. Można wręcz rzec, że byłem na diecie makaronowej (śmiech).

Chciałbym zapytać cię jeszcze o jedną historię, która pojawiła się na naszym portalu w ubiegłym roku

– Chyba wiem o co chodzi. Mówisz o wywiadzie z trenerem Rafałem Wisłockim?

Tak, bo wskazał ciebie z imienia i nazwiska, że zostałeś wyrzucony z akademii Wisły Kraków. Masz szansę teraz się do tego odnieść. Dlaczego jako kontuzjowany zawodnik zagrałeś w meczu futsalu w barwach innej drużyny?

– Jestem zawodnikiem bardzo ambitnym. Do tego byłem bardzo mocno związany emocjonalnie z tą drużyną futsalową MKF Solne Miasto Wielczka, bo grałem w niej trzy lata, przeszedłem przez eliminacje do Młodzieżowych Mistrzostw Polski. Na krótko przed głównym turniejem doznałem kontuzji podczas sparingu. Aczkolwiek chciałem z nimi pojechać, wejść i pomóc drużynie, bo jednak było to silniejsze ode mnie. Drużyna, z którą jestem mocno zżyty, trener, którego bardzo lubię i szanuję, a do tego MP, na które ciężko zapracowaliśmy. W takiej sytuacji ciężko jest siedzieć na ławce i patrzeć, jak grają koledzy. Musiałem wejść i ostatecznie na parkiecie byłem minutę i piętnaście sekund (śmiech). Później okazało się, że była to feralna minuta.

Ktoś z Wisły Kraków widział cię na tym turnieju? Czy ktoś się podkablował?

– To wyglądało tak, że była prowadzona transmisja z Mistrzostw Polski, a ja o tym nie wiedziałem. Z kolei mój trener z Wisły Kraków oglądał ten mecz. Na parkiecie byłem tak krótko, bo kontuzja się odezwała i nie byłem w stanie kontynuować dalej gry. Okazało się, że trenerzy nie byli zadowoleni z tego faktu, że zagrałem na tym turnieju. Szkoda, bo miałem wtedy fajnego trenera Mateusza Stolarskiego, który obecnie pracuje w Stali Rzeszów. Bardzo dobrze go wspominam i wiele mnie nauczył. Po prostu tak się stało. Tata mi powiedział: „trudno, stało się, nie ma co płakać, znajdziemy inny klub„. Poszedłem do SMS-u Jarosław, potem Górnik Zabrze itd. Gdybym został w Wiśle, możliwe, że nie znalazłbym się we Włoszech. W sumie to nie wiadomo, co by było gdyby.

Może grałbyś teraz w Ekstraklasie?

– Ciężko stwierdzić. Bo bardzo wiele nauczyłem się we Włoszech, gdzie poczułem prawdziwą krew obrońcy. Z kolei ten pierwszy etap nauki specyfiki tej pozycji, zacząłem w Górniku Zabrze. Niewykluczone, że w Wiśle stałbym się zupełnie innym typem defensora niż jestem obecnie.

Nikomu nie mówiłeś o tym turnieju futsalu? Zrobiłeś to po kryjomu? Trener Stolarski wiedział o tym, że tam pojechałeś?

– Myślę, że wiedział, o moim wyjeździe. Aczkolwiek nie sądził, że zagram, a tu masz… minuta. Smutna historia, ale finalnie wyszło coś z niej pozytywnego. Nie ma co płakać.

Aczkolwiek w tamtym momencie pewnie pojawiły się łzy, co? I jak wyglądały kulisy twojego odejścia? Zostałeś wezwany na dywanik do Rafała Wisłockiego?

– Informację o tym, że nie jestem już zawodnikiem Wisły Kraków, otrzymałem telefonicznie od taty, do którego chwilę wcześniej zadzwonił Rafał Wisłocki i zakomunikował, że to już jest koniec. Przez pierwsze trzydzieści minut byłem smutny i załamany. Później tata powiedział mi, że nie ma się czym przejmować, bo zaraz znajdziemy jakiś klub, gdzie będę mógł się dalej rozwijać. Powiem szczerze, że smutek szybko mi przeszedł.  Trenowałem, ćwiczyłem, a później trafiłem do „śląskiej szkoły jazdy”, czyli Górnika Zabrze (śmiech).

Nie zostałeś wezwany na rozmowę? Wszystko zostało rozwiązane telefonicznie? 

– Już po fakcie zostałem zaproszony przez trenera Stolarskiego i pana Wisłockiego, gdzie sobie pogadaliśmy. Powiedzieli mi: „mówimy tobie do zobaczenia, a nie do widzenia„. Odbyłem z nimi szczerą rozmowę. Aczkolwiek nasze drogi jeszcze się nie zeszły.

Gdzie siebie widzisz za pięć lat?

– Trudne pytanie, bo ani nie żyję tym, co za mną, ani tym, co przede mną. Najważniejsze jest to, co jest teraz. Wiem, że ćwicząc cały czas na maksimum swoich możliwości, można dojść naprawdę wysoko. Gdzie będę za pięć lat? Nie wiem. Gdybym teraz powiedział tobie, że widzę siebie w jakimś klubie z Serie A, to koledzy z drużyny by się ze mnie śmiali (śmiech).

Bartosz Wolski powiedział w rozmowie z naszym portalem takie zdanie: „Postawiłem wszystko na piłkę i wszystko jest od niej zależne. Może to zabrzmi śmiesznie, ale za pięć lat widzę siebie w Premier League„. Obecnie jest w II-ligowej Stali Rzeszów i ma 24 lata. 

– To ja mogę powiedzieć, że za pięć lat będę pracował na budowie w Anglii (śmiech). Teraz mówiąc już całkowicie poważnie, przy całej mojej zawziętości, nie patrząc na innych, robiąc wszystko na maksa, myślę, że jakiś klub włoski z Serie A lub Serie B jest w moim zasięgu. Wszystko jeszcze przede mną.

Czy chciałbyś wrócić do Włoch i kontynuować tam swoją przygodę?

– Tak, chciałbym wrócić do Włoch. Mam sentyment do tego kraju, języka, stylu życia i przede wszystkim… kawy, która jest tam bardzo dobra. Chciałbym tam wrócić, bo już sporo widziałem, wiem, jaka jest różnica między Polską a Włochami. To jest jednak inny świat piłkarski. Każdy chce iść do przodu, stawiać nowe cele i ja też. Nie poddaję się i zobaczymy, jak to wyjdzie. Trzeba się spiąć i walczyć o marzenia. Na koniec opowiem jeszcze jedną anegdotę o Sassuolo, bo mi się akurat przypomniała. Gdy byłem na treningu pierwszej drużyny, i już był u nas Lukas Haraslin, który chwilę wcześniej grał w Lechii Gdańsk, spytałem się go po polsku: „czy widzisz jakiś przeskok między Polską a Włochami?„. Głęboko wzdychał i odpowiedział: „ku*wa, chłopie to ty się jeszcze pytasz? Tu jest zapie*dol! Mamy trening z rana, interwały, potem siłownia, następnie gierki na boisku. Przychodzę do domu i nie mam siły, żeby usiąść na kibel” (śmiech).

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. archiwum prywatne Bartosza Markiewicza